Z uśmiechem Szeherezady na ustach

5/5 - (4 votes)

Na początku był chłód. Dojmujące zimno, które przenika całe ciało, nie pozwala spać ani myśleć. Towarzyszy mu ciemność, raz po raz rozjaśniona błyskiem zębów w śniadych twarzach lub światłem bijącym z telefonu, który jako jedyny z obecnych ma tyle sił, by o trzeciej nad ranem śpiewać. Warto zapamiętać, że jeśli to nie koszmar po lekturze „Baśni  tysiąca i jednej nocy”, to musi być egipski autobus zdążający z Hurghady do Kairu.

Przyczyny obecnego stanu należy szukać w rodzinnych, egzotycznych wakacjach. To rodzice namówili mnie bym opuściła leżak na plaży, szum morza a nawet hotelowe śniadanie, by zwiedzić „kawałek świata”. Tylko chęcią przygody można wytłumaczyć fakt, że zamiast zapłacić za wycieczkę organizowaną przez biuro turystyczne, postanowiliśmy wybrać się do Kairu na własną rękę. W  ten sposób uniknęliśmy wycieczki rodaków z przewodnikiem, klimatyzowanym autobusem, zapewnionym posiłkiem i innych tego typu atrakcji. Jak się dowiedziałam od taty w ten sposób odmawiając sobie statusu „turystów” staliśmy się „podróżnikami”. Z uwagi na wiatr hulający w autobusie, który wydaje się zbudowany sposobem Macgyver’a; z pudełka zapałek i gumy do żucia (z przewagą tego drugiego), trudno powiedzieć czy termin „podróżnicy” to nobilitacja.

I tak od 23:30 marzniemy w afrykańskim autobusie. Trzeba przyznać, że o ile ogrzewanie nie działa, fotel z oparciem stanowi rzadkość, a już możliwość odchylenia go, to luksus, to jednak głośniki funkcjonują bez zarzutów. Oznacza to, że nawet jeśli któryś z pasażerów spróbuje zasnąć, może mieć pewność, że kierowca do tego nie dopuści włączając nad ranem piękne pieśni, które w takich okolicznościach brzmią, jak charczenie wielbłąda, przerywane kocimi jękami, z których najłatwiej wyłowić najpopularniejsze słowo „Habibi” czyli „kochanie”. Jednak jeśli  kierowca „opuści się w obowiązkach”, wspomoże go uprzejmy pasażer, który także będzie nam umilał drogę muzyką z własnego telefonu.

O piątej nad ranem ujrzeliśmy nasz  komitet powitalny złożony z gwarnego tłumu pomocnych taksówkarzy lub właścicieli hoteli, którzy co dzień zapewne witają nowoprzybyłych, by zaoferować swą pomoc. Jeśli komuś naprawdę chce się uśmiechać i nawoływać o świcie, nie powinno się tego ignorować, toteż wyłowiliśmy taksówkarza, który zawiózł nas swym czarno-białym pojazdem do raczej taniego niż przytulnego hotelu. Dziwny zapach w pokoju zwrócił uwagę na cechę charakterystyczną dla Kairu – bezgraniczny eklektyzm. Za hotelowym oknem rozciągał się dużych rozmiarów śmietnik, nad którym górowała, kontrastując niegdyś zapierająca dech w piersiach willa w stylu wiktoriańskim.

Sam widok łóżka napawał optymizmem i przywodził na myśl domowe ciepło, bez którego jednak należało się obejść, z uwagi na problemy barczystego chłopca hotelowego, który nawet za pięć funtów egipskich nie potrafił włączyć ogrzewania.

Około 9:00 po krótkich negocjacjach z kierowcą taksówki udaliśmy się do Starego Kairu. Jest to jedna z najstarszych zamieszkałych części miasta „Masr al-Qadima” , z uwagi na wiele zabytków z czasów pierwszych chrześcijan nazywana Kairem Koptyjskim. Miałam okazję zobaczyć Kościół Zawieszony, w którym jedną z relikwii stanowi pestka oliwki zjedzonej przez patronkę świątyni – Marię. Informuje o tym nawet niezbędny towarzysz tej podróży „Pascal” – przewodnik. Jednak autor książki zapomniał wspomnieć o trójwymiarowych breloczkach z wizerunkiem Jezusa, w jakie można się tam zaopatrzyć.

Wędrując po Kairze bardzo trudno jest kontemplować nastrój zaśmieconych ulic z osłem przy wozie na każdym rogu, ponieważ na drodze możesz spotkać wielu przyjaciół. Przy czym Egipcjanie, którzy chcą coś sprzedać tytułują się od razu przyjacielem, choć w ich wykonaniu brzmi to ja „frende”, co stanowi mieszankę dialogów z James’a Bonda i gardłowego arabskiego „r”. Co prawda to słowo zależnie od sytuacji, wieku, płci może mieć różne znaczenia. Przyjaciel może być dobrym – hojnym klientem, nawianym turystą a nawet przyszłą żoną ich mniemaniu.

W południe zerwał się porywisty wiatr, niosący ze sobą zapach i pył pustyni, więc gdy dotarliśmy na wzniesienie, na którym znajdowała się Cytadela, oczom naszym ukazała się chmura pyłu pomieszana ze smogiem, która tworzyła mgłę, pokrywającą całe miasto kolorem sepii. „Pascal” nazywa to: „…malowniczą panoramą Kairu.”. Zaiste, widok (a najbardziej pył i kurz jak w czasie burzy piaskowej) zapierał dech w piersiach. Wiatr na wzgórzu zdawał się wnikać przez płaszcze pod skórę oddzielając ciało od kości.

Schodząc do miasta spotkaliśmy przyjaciela, który w odpowiedzi na pytanie o tanią restaurację, ofiarował się zostać naszym przewodnikiem. Poprowadził nas przez zakamarki Kairu arabskiego. Po tysiącu zakrętach wśród uliczek z ogniskami na chodnikach, warsztatach i sklepikach o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu, mieliśmy poznać tętniące życiem, prawdziwe egzotyczne miasto. Zwyczajnych ludzi, kobiet zakrytych chustami z siatkami „Carrefour” na głowach, umorusanych dzieci na rowerkach, które śmiejąc się strachowi w twarz, wyjeżdżały na dwupasmówkę, czyli prawdziwą miejską dżunglę, gdzie człowiek musi walczyć o życie wśród zgiełku klaksonów, smrodu benzyny i kierowców, którzy zdają się nie zauważać różnicy między miękką materią ludzkiego ciała, a blaszaną maską samochodową.

Nasz przewodnik, który jak twierdził był nauczycielem historii, opowiadał różne ciekawostki, okraszając je typowo egipskim humorem i rubasznym śmiechem. W końcu doszliśmy do restauracji, choć to określenie nie oddaje w pełni charakteru pokoiku, wyglądającego jak przerobiona łazienka wciąż wyłożona białymi kafelkami. Zza lady uśmiechało się trzech mężczyzn, dla których stanowiliśmy niemniejszą atrakcję niż oni dla nas. Przemarznięci czekaliśmy na coś, co nasz przyjaciel nazywał enigmatycznie „koszary”, twierdząc, że to egipskie danie. Choć zimna mieszanka ryżu, makaronu, soczewicy i cebuli z początku nas rozczarowała, rozgrzewający sos zadowolił nas w pełni uzupełniając potrawę. Rozstaliśmy się z przewodnikiem, uiszczając przy tym przyjacielskie napiwki, których nie było końca, bo: pensja nauczycielska jest niska, córka nauczyciela kończyła ponoć tego dnia roczek, jeszcze coś dla żony i nim zaczął wymieniać wujów i ciotki – odeszliśmy.

Skierowaliśmy się w stronę bazaru Chan al. – Chalili. Po drodze kilka razy ledwo uszliśmy życiem spod kół samochodów. Minęliśmy monumentalne meczety; sułtanów Hasana i Rifai’ego. Bazar okazał się targowym miastem w mieście, pełnym kolorowych straganów, zapachu shishy, przypraw, kawy po arabsku, kóz, perfum, spalin… Kwintesencja Kairu.

Weszliśmy w płynący, barwny tłum, gdzie nie wiadomo na czym skupić wzrok. Przed każdym straganem stoi sprzedawca, który zrobi chyba wszystko, żeby nakłonić klienta do obejrzenia towarów. Łatwo jest wyłączyć umysł i chłonąć atmosferę, z każdej strony ktoś odzywa się w innym języku, gdy przyznaję się do Polski, okazuje się, że najpopularniejszy w Egipcie jest Adam Małysz, tuż za nim Doda Elektroda. Na jednej z bocznych kairskich ulic odnaleźliśmy smak prawdziwego Egiptu uwięziony w szklance. Niepozorny sklepik z ukrytym staruszkiem za ladą oferuje świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, granatu, a co najdziwniejsze z trzciny cukrowej, która wygląda jak wysuszony patyk, a sok orzeźwia słodyczą.

Nie był to jednak koniec przygód, których zwieńczeniem miała być droga powrotna. Wsiedliśmy do taksówki, kierowca prowadził po kairsku, co oznacza styl Schumahera z elementami rodem z gry „Need For Speed”. Wciśnięci w fotele próbowaliśmy rozkoszować się arabską muzyką radia i śpiewem kierowcy. Jednak na trzypasmowej ulicy, zatłoczonej, pełnej gorąca i odgłosów klaksonów, pewien człowiek wskoczył na maskę naszej taksówki. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy. Widocznie mężczyzna przemykał się między samochodami nauczony doświadczeniem, ale nie zauważył jadącej obok ciężarówki taksówki. Nasz kierowca wysiadł z samochodu. Ofiara podniosłą się z ziemi. Wszyscy Arabowie z pobliskiej kawiarni wylegli na ulicę, zaczęli pocieszać i przytulać poszkodowanego. Mieliśmy nadzieję, że nic mu nie jest, ale też obawialiśmy się, co ci dzicy i nieprzewidywalini ludzie zrobią z naszym kierowcom. On zaś podszedł do potrąconego chłopaka, pocałował go po ojcowsku w czoło, powiedział coś, po czym wsiadł do taksówki i ruszyliśmy do hotelu. Byliśmy zaskoczeni, a kierowca zdenerwowany mruczał pod nosem coś, co jakiś czas zwracając się do nas po angielsku, mamrocząc: „..don’t see… huh..stupid..”.

Długo po powrocie do kraju wciąż wspominamy ten incydent, mając nadzieję, że potrącony przez nas mężczyzna cieszy się dobrym zdrowiem.

Całą wyprawę do Kairu zawsze będę pamiętała jako magiczny spacer po tętniącym życiem, orientalnym i tak różnym od wszystkiego, co dotychczas widziałam mieście paradoksów. Muszę przyznać rację bohaterowi jednej z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, który mówi,:”Kto Kairu nie widział, ten nie widział świata. Proch na jego ulicach to pył złoty. Nil cudem jest prawdziwym, kobiety niczym czarnookie dziewice w raju. I jakże mogło być inaczej, skoro miasto to jest Matką Świata?”.

Julia Gierczyk

Liban bogaty różnorodnością

5/5 - (4 votes)

Jeśli ktoś organizowałby kiedyś konkurs na miejsce na świecie, które pokazuje niezłomność człowieka, to moim zdaniem mógłby do tej kategorii nominować Bejrut. Rozdzierany wojnami, zamachami i zamieszkami, zawsze się odradza, nie tracąc nic ze swej żywotności, tej nieustannej energii, która każe mu przetrzymywać wszystko. A Bejrut to jedynie jedno z miejsc kuszącego, pełnego zróżnicowania kraju, jakim jest Liban.

Najpierw wątek osobisty. Mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że dla mnie w pewnym sensie od Libanu się wszystko zaczęło. To właśnie pod wpływem mojej znajomości z przyjacielem, który jest pół-Libańczykiem, zaczęłam interesować się kulturą arabską, która nie przestała mnie fascynować do dzisiaj (a nawet, rzec można, obserwuje się wręcz proces odwrotny…). Od dziewięciu już lat słuchałam opowieści o tym państwie, o życiu codziennym w jego stolicy (np. o tym, że prąd jest wyłączany na parę godzin w ciągu dnia i wówczas przechodzi się na opłacany oddzielnie generator), przeżywałam trudne chwile, gdy w 2006 roku miała miejsce inwazja Izraela. Mimo to za każdym razem gdy miałam się tam wybrać, najróżniejsze rzeczy stawały mi na drodze. W końcu udało się i mogłam skonfrontować swoje budowane od lat wyobrażenie z tym, co zobaczyłam na własne oczy.

Liban nazywany jest od dziesiątków już lat Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Tak samo budował ongiś swoją potęgę na bankowości, tak samo jego obywatele to istna mieszanka religijna. Dawniej stosunek muzułmanów do chrześcijan stanowił pół na pół, obecnie statystyka zmieniła się na korzyść tych pierwszych. W Libanie nadal obowiązuje klucz wyznaniowy przy obsadzaniu najważniejszych urzędów w państwie.

W Libanie na porządku dziennym widzi się zatem dziewczyny w mini, spacerujące w spokoju obok swoich koleżanek szczelnie okrytych hidżabami. Na mieście wiszą reklamy tak po arabsku, jak i francusku czy angielsku. Libańczycy uczęszczają do szkół arabskich (libańskich), francuskich (Uniwersytet św. Józefa) czy amerykańskich (Uniwersytet Amerykański w Bejrucie). Dostępna jest prasa w tych językach, książki. To wszystko sprawia, że ludzie w Libanie często są dwu- czy trzyjęzyczni i to w pełni tego słowa znaczeniu, umiejętnie lawirując między językami, w zależności od okazji. Ponadto wielu z nich ma mieszane korzenie lub studiowało zagranicą – w końcu Libańczyków mieszka więcej poza Libanem niż w Libanie.

To wszystko zapewne przyczynia się do tego, że Libańczycy są naprawdę otwarci i gościnni. Podczas swojego pobytu wielokrotnie tego doświadczyłam. Wiele osób szeroko się do mnie uśmiechało, widziałam też np. żołnierza, który na lotnisku podał cukierka ojcu pewnej małej dziewczynki. Z racji swojej mało ustabilizowanej sytuacji, oględnie mówiąc politycznej, turyści często omijają Liban, udając się do sąsiedniej Jordanii czy Syrii. Dawna potęga turystyczna kraju podupada, wielkie hotele świecą częstokroć pustkami. To sprawia, że przyzwyczajeni do gości Libańczycy wydają się ich bardzo spragnieni.

Tymczasem Liban ma tyle do zaoferowania, że naprawdę warto tu przyjechać. Poza krótkimi gorącymi okresami nie jest tu tak niebezpiecznie, jak mogłoby się wydawać. Na niektórych budynkach wiszą wprawdzie plakaty zabitych w zamachach polityków czy dziennikarzy, a przed wyborami atmosfera bywa napięta, ale emocje szybko opadają i piękno Libanu można wówczas odkrywać bez najmniejszych przeszkód. A jest co zobaczyć.

Skoro zaczęłam od Bejrutu, wypada oddać stolicy pierwszeństwo. To miasto noszące ślad burzliwej historii kraju. Gdzieniegdzie widać jeszcze budynki obrócone w ruinę podczas któregoś z konfliktów. Niektórych nikt póki co nikt nie rusza, gdyż właściciele nie mogą dojść do porozumienia względem odbudowy. Inne, jak te na Downtown czyli w centrum, po renowacji są prawdziwą ozdobą miasta. Budzą jednak mieszane uczucia, gdyż wielu dawnych właścicieli potraciło tu swoje posesje, za które rząd wypłacił im znacznie mniej warte odszkodowania. Niektórzy bejrutczycy czują się zatem jakby trochę wyrzuceni z własnego centrum miasta, postrzegają je jako sztuczną fasadę przygotowaną pod turystów. Ci jednak będą z pewnością zachwyceni.

W centrum miasta znajduje się również ogromny meczet finansowany przez Arabię Saudyjską. Jego piaskowy kolor doskonale komponuje się z barwami Downtown, jego wielkość już jakby mniej. Wzniesiony z saudyjskim rozmachem, został odczytany jako afront w stosunku do chrześcijan, gdyż kompletnie zdominował architekturę miasta, w tym jego liczne kościoły. Warto jednak, będąc tutaj, wejść do środka i zobaczyć wspaniałe kryształowe kandelabry. Oczywiście dla kobiet obowiązuje oddzielne wejście.

Zaraz obok meczetu w ogromnym, białym namiocie znajduje się trumna zabitego w zamachu 14 lutego 2005 roku Rafika Haririego, dwukrotnego premiera kraju, oraz jego ochroniarzy.

Stąd mamy również widok na sławny pomnik męczenników.

Oczywiście jak chyba każde arabskie miasto położone nad brzegiem morza, także Bejrut ma swój Corniche, tj. deptak. W książce o tym niesamowitym mieście, którą czytałam przed wylotem, opisano ten bulwar jako miejsce, w którym wszyscy Libańczycy czują się równi i wolni. Tutaj każdy ma prawo spacerować, biedny i bogaty. Deptak nie leży ani w dzielnicy muzułmańskiej, ani chrześcijańskiej – jest teren niczyim, a więc terenem tak samo moim jak i cudzym. Stąd można zobaczyć Gołębią Skałę, z charakterystycznych otworem – częsty obrazek w przewodnikach po Libanie.

Jak zostałam poinformowana przez mieszkańca stolicy, Bejrut nie byłby sobą bez życia nocnego. Młodzież bawi się na ulicy Gemmayze, która nagle, niezbyt wiadomo dlaczego, wyrosła na klubowo-pubowe zagłębie. Jeden lokal za drugim – cały ciąg knajp kusi muzyką, alkoholem i czym sobie tylko można życzyć. Także swoimi pięknymi i młodymi bywalcami – niesamowicie urodziwymi Libankami, ubranymi i uczesanymi jak modelki z najlepszych francuskich żurnali i smagłymi, zmysłowymi Libańczykami. Choć trzeba tutaj uczciwie przyznać, iż urodzie tych pierwszych często dopomógł skalpel – operacje plastyczne są tu stosunkowo popularne.

Ze względu na tę swobodę wiernymi turystami pozostają w Libanie Arabowie z krajów Zatoki Perskiej – tutaj odnajdują też chłodniejszy klimat, jednocześnie zaś cały czas pozostają w kraju arabskim, gdzie czują się bardziej jak u siebie niż w Europie.

Co ciekawe, w Bejrucie funkcjonuje coś takiego jak valet. Nie masz gdzie zaparkować? Żaden problem. Podjeżdżasz pod klub czy restaurację, oddajesz kluczyki specjalnemu valet, a on już znajdzie miejsce dla Twojego wozu. Gdy chcesz wrócić do domu, wręczasz mu kwitek i drobną sumę pieniędzy, a on przyprowadza Ci samochód z powrotem. Proste?

To jest zatem Bejrut – każda tkanka miasta, obojętnie czy wielokrotnie sklejana czy też tworzona od nowa przez zatokowy kapitał, tętni życiem, feerią barw i robi wszystko, byle tylko szkoda było się położyć spać.

Zaledwie 20 km na północ od Bejrutu leży Jounieh (Dżunija). Po drodze mija się Nahr al-Kalb, Rzekę Psa, która wg jednej teorii swą nazwę wzięła od skowytu, jaki wydaje jej woda. Wokół kolejne wojska zdobywców pozostawiały tablice, upamiętniające swój przemarsz. W Dżunijji zaś znajduje się sławne Cassino du Liban, świadectwo kasynowej potęgi Libanu. Nad Dżunijją wznosi się Harissa, gdzie na górskim szczycie stoi Bazylika Matki Bożej Libanu wraz z białą figurą tejże. To tutaj przebywał papież Jan Paweł II podczas swojej wizyty w Libanie. Miejsce niezwykle urokliwie, a roztaczająca się stąd panorama z powodzeniem przyciąga tak turystów, jak i Libańczyków wszystkich wyznań.

Natomiast na południe od Bejrutu warto udać się do Pałacu Bajt ad-Din, zbudowanego w I połowie XIX w. dla emira Baszira asz-Szihaba. Piękna architektura z tradycyjnymi elementami arabskimi, zachowane wnętrza czy łaźnie oraz uroczy, spokojny ogród – to wszystko sprawia, że można nie chcieć opuścić tego miejsca. Dla miłośników tego typu zabytków w okolicy znajduje się również Deir al-Qamar. Można także zajrzeć do Moussa Museum, gdzie przedstawiono scenki rodzajowe z życia dawnych Libańczyków. Wracając warto się zatrzymać w którejś z restauracji na świeżym powietrzu, gdzie kelner przyniesie nam nieokreśloną bliżej liczbę małych talerzyków z różnymi przystawkami. Kuchni libańskiej poświęcę dosłownie dwa słowa, gdyż smaku opisać się nie da – należy spróbować. W każdym razie polecam biały serek labneh, rzecz jasna hummus, tabouleh, ale i ajran do picia oraz libańską lemoniadę z miętą – ta polska przypominająca lekko cytrynową wodę nie ma przy niej racji bytu. I oczywiście słodycze, osiągające nieraz maksimum w skali słodkości.  W Libanie trzeba jeść miejscowe rzeczy, gdyż nawet wśród samych krajów arabskich, kuchnia libańska cieszy się zasłużonym uznaniem.

Warto pojeździć trochę po kraju we wszystkie strony i na południu dotrzeć do Sajdy i Tyru. W Sajdzie urzeka Zamek Morski, oblewany w sensie dosłownym przez morskie fale oraz bazar. Miasteczko ma wybitnie portową atmosferę. Tyr zaś to raj dla wielbicieli wykopalisk z czasów rzymskich. Ruiny amfiteatru są dziś ulubionym miejscem joggingu okolicznych mieszkańców. Oczywiście najznamienitszym terenem wykopalisk w Libanie jest tak naprawdę sławny Baalbek – jednak ponieważ stanowi on często kryjówkę dla bardziej ekstremalnego elementu, z racji zbliżających się wyborów zrezygnowaliśmy z jego zwiedzania (co zresztą zaraz zostało przekute w argument, dlaczego mam wrócić wkrótce do Libanu). Południe ma, upraszczając, klimat bardziej szyicki i hezbollahowy – trochę bardziej konserwatywnie, więcej kobiet w hidżabach, powiewające tu i ówdzie flagi Hezbollahu i plakaty szahidów (męczenników).

Przy drugim krańcu kraju, na północy, również zachowawczy Trypolis. Tutaj znajduje się główna siedziba sławnych producentów naturalnego mydła, Khan al-Saboun – z ich sklepu wyjdziemy niewątpliwie natarci wszelkimi możliwymi balsamami, kremami i z nosami pełnymi orientalnych zapachów mydeł, pomagających na wszelaki bolączki ciała i duszy. Ponadto oczywiście bazar, w pełnym tego słowa znaczeniu. Co może zadziwiać, to mnogość plakatów z podobiznami różnych polityków, biorących udział w wyborach – dość biedna ludność Trypolisu próbuje sobie tym sposobem dorobić do skromnego budżetu.

W górach na północy Libanu podziwiać można także symbol tego kraju – cedry. Podczas mojego pobytu (kwiecień), leżał i padał tam śnieg. W zagubionej gdzieś pośród skalistych urwisk miejscowości Bszarra, znajdziemy Muzeum Chalila Dżubrana. Stąd wywodził się mistrz pióra, ale i pędzla – muzeum gromadzi jego obrazy, znajduje się tu również jego grób.

Obok miast i bogatej spuścizny wielu cywilizacji, jaką odnajdziemy w Libanie na każdym kroku (nawet w samym centrum Bejrutu przypadkiem odkryto antyczne ruiny…), także natura osiąga tutaj niesamowite bogactwo. Góry są miejscami tak zielone, iż zapomnieć można o tym, że znajdujemy się na Bliskim Wschodzie.

Absolutnie obowiązkowym punktem programu zwiedzania Libanu jest właśnie jeden z tutejszych cudów przyrody, tj. Jaskinia Dżeita – a właściwie kompleks dwóch jaskiń, z czego w drugiej pływa się specjalną łódką. Nacieki, jakie wytworzyła tu natura, zapierają dech w piersiach. Na jednej ze ścian odkryłam nawet strukturę podobną do sławnego skarbca z jordańskiej Petry. Miejsce jest nominowane do listy nowych cudów świata.

Długo można by jeszcze prawić o Libanie. Tyle już widziałam, a tyle jeszcze pozostało do odkrycia. Kraj ten przypomina wielokolorowy patchwork, do którego każdy doszył jakąś swoją unikalną materię. Libańczycy dumni ze swojej wyjątkowości, mają jednocześnie pewne problemy z własną tożsamością – czy są Arabami, skoro nieraz bliżej im do Europy? A może, jak twierdzą niektórzy, są Fenicjanami? Niezależnie od tego, kim się czują, niech pozostaną Libańczykami. Bo tak jest dobrze.

Marta Minakowska

Ramadan w Szwajcarii

5/5 - (3 votes)

W roku 2009 świat muzułmański świętował Ramadan w sierpniu. Również w Szwajcarii dziesiątki tysięcy muzułmanów będzie pościć. Według prezydenta Ligi Muzułmanów w Szwajcarii Mohammeda Karmousa udział muzułmańskich wiernych w tegorocznym Ramadanie jest wyjątkowo wysoki.

Natomiast Nabil Arab, kierujący Islamskim Centrum w Bazylei powiedział: „Nasze drzwi są otwarte“, zapraszając w ten sposób do udziału w Ramadanie. Miał oczywiście na myśli nie tylko tych „zwyczajnych“ Muzułmanów mieszkających na stale w Szwajcarii, lecz również tych bogatych, przyjeżdżających corocznie do republiki alpejskiej na wypoczynek i zakupy.

Ramadan i turystyka

Szwajcaria, jako cel turystyczny, cieszy się dużym zainteresowaniem turystów z krajów arabskich. Oprócz Genewy i Interlaken coraz popularniejszy staje się wśród nich Zurych. Jako ze w tym roku Ramadan przypada w okresie letnim, kiedy przyjeżdża do Szwajcarii najwięcej arabskich turystów, gastronomia i hotele przygotowują się odpowiednio do tego przedsięwzięcia. Biorąc pod uwagę fakt, iż jest to kategoria turystów nieprzeciętnie zamożnych, przygotowania do sezonu traktowane są bardzo poważnie. Chodzi o to, aby spełnić wszystkie oczekiwania przyjezdnych. W tym celu organizowane są w Zurychu specjalne kursy, w ramach, którego właściciele restauracji i kierownicy hoteli uczą się zasad Ramadanu. Program tego kursu zawiera praktyczne informacje i zalecenia dla osób zainteresowanych zwyczajami w czasie Ramadanu. Samo powitanie winno brzmieć: „As-salamu aleikum –dzień dobry“. Po powitaniu zaczyna się nauka zasad Ramadanu, szczególnie pożytecznych dla personelu hotelowego.

Bardzo istotnym aspektem jest, aby w pokojach hotelowych kierunek Mekki był wyraźnie określony, np. zaznaczony strzałką. Pory posiłków – przed wschodem i po zachodzie słońca – to oczywiście również bardzo ważny temat. Niebagatelny jest także skład posiłków, np. ryz mleczny, jogurt i miód na śniadanie i daktyle tuz po zachodzie słońca. Dopiero po wieczornej modlitwie spożywa się właściwa i obfita kolacje.

Wykładający na kursie Arab poucza także, aby nie mówić arabskim gościom, iż spodziewana jest piękna pogoda. Rozumieją to odwrotnie i cieszą się na deszcz. Według Abu Youssef, który organizuje kursy przygotowujące hotelarzy do Ramadanu, ważne jest również wyposażenie pokoju hotelowego. Obok oznaczenia kierunku Mekki, istotny jest dywanik do modlitwy i Koran w języku arabskim. Należy także pamiętać o liście z adresami meczetów i zapewnieniu odbioru arabskich programów telewizyjnych «Al Jazeera» i «Al Arabiya».

Mimo tych wszystkich reguł, Abu Youssef zwraca na kursie uwagę na fakt, ze kraje arabskie są bardzo zróżnicowane pod względem „jakości“ wyznawania religii i każdy z 23 krajów arabskich ma swoje specyficzne zwyczaje. Nie wszyscy Arabowie przestrzegają Ramadanu, niektórzy podróżujący poszczą w terminie późniejszym, na co Koran pozwala. Ważne jest, aby zadowoleni turyści z uśmiechem powiedzieli na koniec pobytu „Ma’as Salama – do widzenia“ i po roku ponownie wrócili do tego samego hotelu.

Mirosław Matyja

Turysta postrewolucyjny w Tunezji

5/5 - (4 votes)

Tunezja to niezwykle urokliwy kraj ze swoimi ciągnącymi się w nieskończoność plażami, błękitną wodą i pogodą, która pozwala na różnego rodzaju rekreację przez niemal cały rok. Kurorty z długoletnią tradycją starają się wypaść jak najlepiej mimo faktu, że hotele i ośrodki wypoczynkowe nie były odnawiane od dłuższego czasu. Stragany nadal są pełne świecidełek i tanich pamiątek rodem z Chin dla niewymagających, zaś prawdziwe rękodzieło trzeba wypatrzeć jak zwykle wprawnym okiem.

Ośrodki turystyczne nie przeżywają oblężenia, lecz mimo wszystko turyści są widoczni. Wiele z nich pozostaje na kilka miesięcy, choć ceny wzrosły niesamowicie. Przyjeżdżają na wakacje mimo kolejnych nasilonych ostrzeżeń wystosowanych przez ambasady krajów, które można podejrzewać o posiadanie najdokładniejszych informacji na temat aktualnej sytuacji w kraju. Spacerują i podziwiają widoki, jakby nic nie zmieniło się tutaj od kilku lat, a często są to osoby, które odwiedzają Tunezję regularnie.

Nawet dla tych osób prawdopodobnie niewiele uległo zmianie oprócz obowiązujących cen. Prawie nikt nie zwraca uwagi na intensywność czerni na ulicy – może jedynie jako kolejnej atrakcji, tej pożądanej inności w ramach wyjazdu na wczasy. Nieliczni zauważają unoszącą się irytację i zniecierpliwienie, które zatruwają to samo powietrze dla wszystkich – turystów i stałych mieszkańców. Zamieszki, demonstracje czy generalne strajki, które wpływają na życie obu tych grup często w porównywalnym stopniu, kończą się jedynie niemającym większego znaczenia narzekaniem i pozostaniem w hotelu.

Możliwość spędzenia czasu w miarę oswojonym środowisku, a jednocześnie doświadczenie odmienności, tej magicznej orientalnej atmosfery stworzonej przez Zachód na własny użytek, a do tego tak przyziemne kwestie jak przystępność kosztów i krótka podróż – to wszystko czyni Tunezję jedną z najprzystępniejszych destynacji. Chociaż od rewolucji kraj zmienia się nie do poznania w zastraszającym tempie, nie wydaje się, żeby to był powód do modyfikacji planów na najbliższe lato.

Kto z przyjezdnych zdaje sobie sprawę, że bezpieczeństwo na ulicy spada każdego dnia? Ta tak znienawidzona policja jest niemalże niewidoczna i mało chętna do pomocy przed bezczelnymi nastolatkami wyrywającymi torebki w biały dzień i rzucającymi epitetami w kierunku nieodpowiednio według nich ubranych turystów. Z pewnością nikły procent przyjezdnych zrozumie inwektywy wypowiedziane po arabsku w swoim kierunku, bo jedynie na tyle starcza czelności rdzennym mieszkańcom. Mało komu przyjdzie do głowy, że został obrażony podczas zakupu następnej fajki wodnej czy barwnego szalu na pełnym kolorów targu.

Czy ktoś zada sobie pytanie na temat frustracji sięgającej zenitu u Tunezyjczyków z powodu bezrobocia i ciągłego braku perspektyw? Kto zastanowi się, dlaczego kawiarnie są przepełnione patrzącymi w próżnię i niewidzącymi nic przed sobą mężczyznami? Pijący godzinami espresso i zaciągający się fajką lub papierosem wtapiają się w krajobraz stworzony przez przeciętnego turystę.

Czy ktoś jest świadomy, że obecnie na posiedzeniach rządu tunezyjskiego rozmawia się o obrzezaniu kobiet, które określa się drobną operacją plastyczną? Czy ktoś zada sobie tyle trudu, żeby dowiedzieć się o tym, co dzieje się w kraju, do którego kierowane są własne pieniądze? Mało osób interesuje się tak powszednimi sprawami na wakacjach, ponieważ idea wypoczynku każe uciec przed codziennością i podobnymi problemami we własnym państwie.

Niewielu uzmysłowi sobie, że starsi mieszkańcy Tunezji wciąż próbują zrozumieć, kiedy okoliczności obrały taki kierunek i nastąpił powrót do spraw, które ponoć zwalczono już za ich młodości. Nikt nie zastanowi się głębiej nad zjawiskami, które aktualnie zachodzą tam i będzie odczuwać się ich reperkusje przez następne lata. Możliwe, że konsekwencje obecnych wydarzeń nie pozwolą utrzymać turystyki na taką skalę jak do tej pory.

Alicja Adala

Jo-wialna Jo-rdania

5/5 - (4 votes)

Pascal wydał przed paru laty przewodnik Bliski Wschód: Syria, Jordania, Liban. Do Libanu   i Syrii udało mi się go zabrać, a więc by mógł on całkowicie dopełnić swojego przewodnikowego żywota, pozostawała jeszcze tylko Jordania. Ta zresztą od dawna mnie kusiła. Prozachodnie królestwo regionu posiada ogrom turystycznych perełek dosłownie dla każdego. W Jordanii  raj odnajdzie i amator archeologii, i zapalony nurek, i miłośnik wspinaczek.

Lotnisko w Ammanie, Queen Alia Airport, nosi imię jednej z żon poprzedniego króla, Husajna. Spogląda ona pogodnymi oczami na ludzi kłębiących się w sali odlotów. Zginęła w katastrofie lotniczej. Król Husajn żenił się aż cztery razy, choć nigdy nie miał więcej niż jednej żony w tym samym czasie. Porównując jego wybranki, stwierdzić można, iż upodobał sobie kobiety o urodzie zachodniej. Matka obecnego króla, Abdullaha II, jest Angielką. Może z tego, poza jego młodym wiekiem, wynika spora otwartość króla na Zachód i zarządzanie przez niego monarchią w sposób nowoczesny. Abdullah II jeździ na motorze, lata helikopterem, a jego śliczna żona, pojawiająca się na okładkach pism dla kobiet królowa Rania, prowadzi swój video-blog na YouTube.

A zatem stolica – Amman. Amman rozłożył się wygodnie na wzgórzach, a skoncentrował wokół sieci kilku rond. Jak w wielu innych bliskowschodnich miastach, kwestia nazewnictwa ulic jest tu pomysłem dość świeżym. Miejscowi w celu lokalizacji jakiegoś miejsca posługują się metodą opisową – to obok banku,  meczetu, sklepu Ahmada z owocami, przy czwartym rondzie. Przejście z ulicy na ulicę może też się wiązać z koniecznością wdrapania się na niejedne schody, a już na pewno z lawirowaniem między pędzącymi samochodami. Mimo to warto po stolicy pospacerować i zobaczyć choć kilka miejsc, np. Meczet Husajna. Podobnie udać się można na wzgórze z pozostałościami meczetu Umajjadów. Koniecznie należy skierować swe kroki do ruin teatru, w którego nawach mieszczą się dwa małe muzea, interesujące dla każdego, kto pasjonuje się etnografią. Podczas mojego pobytu otwarte było niestety tylko jedno, ale i ono dawało możliwość obejrzenia strojów z różnych części Jordanii oraz Palestyny, a także tradycyjnych ozdób.

Kogo zmęczyło typowo bliskowschodnie, hałaśliwe Downtown Ammanu, powinien udać się na reprezentacyjny deptak Wakalat lub na Rainbow Street. Oba miejsca wyglądają jak promenady którejś z europejskich stolic, z licznymi ekskluzywnymi butikami, restauracjami i kawiarniami. Z tych ostatnich warto wymienić kultową Books@Cafe, ośrodek wolnej myśli w Jordanii, w którym nie tylko kupimy książkę i napijemy się kawy (lub czegoś mocniejszego), ale i dowiemy o wydarzeniach artystycznych, mających miejsce w stolicy czy obejrzymy jakiś odważniejszy film. To w tych miejsach gromadzi się w weekend jordańska młodzież.

Amman stanowi też świetną bazę wypadową dla kilku innych miejscowości, w których mieszczą się kolejne gratki dla turystów, a które niekoniecznie dysponują solidną bazą noclegową. Warto korzystać z miejscowych mini-busów, które odjeżdżają z kilku stacji autobusowych, rozsianych po całym mieście. Przejażdżka w jedną stronę nigdy nie kosztuje więcej niż 2 JD (jordański dinar, który w czasie naszego wyjazdu kosztował ok. 4,4 zł), a zdarza się zapłacić i 600 piastrów. Zrezygnowanie z taksówki na koszt takiego busa łączy się jednak z pewną nieprzewidywalnością podróży. Odjeżdżają one bowiem wtedy, kiedy zapełnią się pasażerami, a zatrzymują w miejscach przez nich wskazanych. To sprawia że nie wiadomo kiedy się odjedzie, ani za ile dojedzie, daje za to możliwość poczucia miejscowego klimatu oraz przekonania się na własne oczy o trudach pracy bliskowschodniego kierowcy. Nie tylko obserwuje on bacznie pobocze drogi, by zabrać z niego kolejnych podróżnych, ale   i mimo grającego głośno radia musi usłyszeć każde pukanie w szybkę, oznajmiające, że jakaś kobieta chce właśnie opuścić busik (skromnej muzułmance niekoniecznie wypada krzyczeć do obcego faceta, żeby się zatrzymał).

Wyprawa do Dżarasz (Jerash) usatysfakcjonuje w pełni amatorów zdjęć w rodzaju ja i kolumna. Po całym terenie rozsiane są zachwycające swym kunsztem pozostałości dawnego rzymskiego miasta: świątynie kolejnych wyznań (te poświęcone Artemidzie czy Zeusowi, ale i meczet czy kolejne kościoły), nimfeum, a także hipodrom, na którym i dziś urządzane są ku uciesze odwiedzających wyścigi rydwanów. Można tu swobodnie spędzić kilka godzin.

Podobnie z Ammanu wybrać się można na zwiedzanie zamków rozsianych we wschodnej, pustynnej części kraju: Harraneh, Qusayr Amra, Qasr al-Hallabat, Qasr al-Azraq oraz Hammam al-Sarah. Tu zdanym się jest na wypożyczenie własnego samochodu lub wykupienie wycieczki, jako że transport publiczny nie pokrywa tej trasy. Właściwie określenie ułożonych w pętlę budowli jako pustynne zamki jest sporym uproszczeniem –  na trasie znajdują się bowiem choćby i ruiny dawnej łaźni (Hammam al-Sarah). Myli się też ten, kto spodziewałby się zastać tu jedynie stosy beżowych cegieł – budowle nie tylko pysznią się niesamowitymi detalami architektonicznymi, ale i mozaikami czy freskami! W jednej z nich (Qasr al-Azraq) przesiadywał w swoim pokoju sławny Lawrence z Arabii który pomagał Arabom podczas potyczek z Turcją Osmańską. Nie tylko planował tu strategię ataku, ale i pił herbatę, godzinami gawędził z przyjaciółmi i podziwiał okolice, o czym świadczą pozostawione przez niego zapiski. Dawniej do zamków wysyłano też książęta z dynastii panujących, by wychowani w przepychu i miejskich wygodach, nie zapomnieli o pustynnym rodowodzie swojego klanu.

Z Ammanu wyskoczyć się da także na jeden dzień do Madaby. Trochę tu turystycznie, trochę też jakby bardziej chrześcijańsko w atmosferze. W jednym z miejscowych kościołów mozaika na ścianie upamiętnia wizytę Jana Pawła II. Spaceruje tu też więcej pań z odkrytymi włosami. Miasteczko słynie przede wszystkim z mozaik rozsianych w kilku różnych punktach miasta, z czego  najsławniejszą jest mapa Bliskiego Wschodu, znajdująca się na posadzce Kościoła św. Jerzego. Ponoć zaskakuje swoją akuratnością i dzisiejszych kartografów, a powstała w VI wieku. Część miejsc przedstawionych zostało przy pomocy symboli, wiele z nich artysta podpisał. Nie wiadomo do końca, czemu miało jego dzieło służyć. Podejrzewa się, że jego celem było ułatwienie pielgrzymom zlokalizowania wszystkich świętych miejsc, które chcieli odwiedzić podczas swojej wędrówki. Jeśli ktoś już pokluczy wystarczająco długo uroczymi uliczkami Madaby, by ruszyć dalej, powinien udać się na pobliską Górę Nebo. To z niej Mojżesz ujrzeć miał Ziemię Obiecaną, do której nigdy nie wszedł, tu też znajduje się jedno z wielu rzekomych miejsc jego pochówku. Stając na szczycie (nie, nie trzeba się wspinać, prowadzi tu łagodna droga), podziwiać można rozciągający się wokół, zapierający dech w piersiach widok. Tabliczka informacyjna ułatwia zlokalizowanie zarysów Jerozolimy, Jerycha czy Nablusu. To miejsce otoczone nimbem świętości także i dla muzułmanów, którzy również uważają Mojżesza (Musę) za proroka. Na pobliskim drzewku można zawiązać chusteczkę, która zapewni błogosławieństwo. Na pewno w każdym razie nie zaszkodzi.

Po dostarczeniu przeżyć dla ducha, warto poświęcić dzień i dla ciała.

Amman Beach nie znajduje się wcale w Ammanie i co więcej, wcale nie tak prosto się do niej dostać ze stolicy (preferowana opcja: busik+taksówka). Jest także dość droga – wstęp to koszt 15 JD, ale… Ta plaża nie jest plażą zwyczajną. Położona jest bowiem nad Morzem Martwym. Wejście do wody, której zasolenie zabija wszystko prócz bakterii, rzeczywiście stanowi nie lada przeżycie. Unoszenie się na jej powierzchni jest zabawne, choć nie należy do najprzyjemniejszych – przypominają się wszystkie zadrapania, które zdarzyło się zaliczyć w przeciągu ostatnich kilku dni. To posypywanie ran solą w sensie dosłownym. Stąd też choć po wejściu na Amman Beach kompleks kilku basenów może wydawać się niedorzecznym marnotrastwem w obliczu bliskości morza i to w dodatku tak nietypowego, większość ludzi po krótkiej zabawie w soli resztę dnia spędza właśnie w basenie. Poza wygrzaniem i rozruszaniem kości oraz uzyskaniem boskiej opalenizny, ciału można tu za dodatkową opłatą sprawić jeszcze jeden luksus czyli wysmarować się błotem, wyciąganym z Morza Martwego. Kosmetyki z Morza Martwego są znane i w Polsce, ale taka świeża porcja błota ze właściwego mu źródła działa wprost rewelacyjnie. Czarna maź zasycha w słońcu na skórze, by po jej zmyciu odsłonić nową, ultragładką wersję naskórka. Efekt utrzymuje się kilka dni!

Po powyższych atrakcjach dostępnych prosto z Ammanu, polecam przeprowadzkę. Warto udać się do małej wioski Dana, gdzie mieszka aktualnie 40 osób, a która stała się przyczółkiem dla turystów ze względu na swoje niesamowite położenie. Rezerwat Dana dysponuje całą gamą szlaków dla bardziej i mniej ambitnych (leniwych),  w tym takimi, które pokonywać należy z przewodnikiem. Ale i zwykły spacer do Wadi Dana (doliny), jest niezwykle urokliwy. Warto spędzić w wiosce choć jeden dzień, by uspokoić skołatane nerwy, pozbyć się z organizmu wszelkiego stresu i pooddychać świeżym powietrzem. Życie toczy się tu powoli, dzieciaki bawią się głównie patykami, a źródłem największego hałasu są… osiołki, których porykiwania odbijają się echem o skaliste ustępy. To właśnie ten harmider był prócz wszędobylskich komarów podawany przez naszego gospodarza jako główny argument na to, żebyśmy odstąpili od opcji spania na dachu. Warto bowiem wiedzieć, że w wielu hotelach w całej Jordanii istnieje możliwość spania na dachu, co może być bardzo przyjemnym przeżyciem, pozwala też bardzo obniżyć koszty noclegu. By być z tego rozwiązania zadowolonym trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w mieście donośny hałas klaksonów trwa przez całą dobę oraz że nie będzie się mieć możliwości skorzystania z klimatyzacji/wiatraka po dniu pełnym zwiedzania. Do Dany z Ammanu należy się przetransportować wpierw busikiem do Tafili, potem kolejnym do Qadisijji, z którego kierowca wyrzuci turystów na rozdrożu, prowadzącym do samej Dany. My nie zdążyliśmy na siebie włożyć plecaków, gdy podwózkę do samej wioski zaproponowało nam dwóch nobliwych panów.

Z Dany udać się można do Ma’an, a stamtąd do Wadi Musa. Miejscowość ta przylega do sławnej Petry i stanowi bazę noclegową dla zwiedzających ją turystów. Noclegową dlatego, iż do Petry kupić można bilet jedno, dwu lub trzydniowy (w każdej kombinacji pieruńsko drogi). Osobiście uważam, iż opcja dwudniowa jest najbardziej ekonomiczna. Petra to bowiem nie tylko osławiony Skarbiec, którego zdjęcie pojawia się na okładkach większości publikacji poświęconych Jordanii, ale cały kompleks miejski, wzniesiony przez Nabatejczyków w okresie III w.p.n.e-I w.n.e. Znalazły się tu zatem świątynie, pałace, teatr czy grobowce, których styl architektoniczny ulegał przekształceniom w zależności od rodowodu rządzących. Nabatejczycy doszli do wysokiego poziomu cywilizacyjnego, potrafili nawet stworzyć system wodociągów. Nie tylko wykuwali budowle w skałach, ale także pokrywali je zdobieniami. Dekoracje wspomnianego już Skarbca przetrwały do dziś, choć Beduini wiedzeni legendą o ukrytym w jego wnętrzu skarbie, strzelali w jego ściany, czego śladów nie trudno się dopatrzeć. W drodze do Skarbca wisi tabliczka o płaskorzeźbie przedstawiającej karawanę – należy przyjrzeć się ścianie po jej prawej stronie, najlepiej stając w lekkim odstępie, by ujrzeć nogi postaci oraz wielbłądzie kopyta i brzuch, wyryte w skale przez artystę sprzed wieków. Będąc w Petrze warto też w miarę możliwości zapuścić się w trudniej dostępne rejony na pobliskich wzgórzach, gdzie mieszczą się kolejne zabytki.

Osobiście odradzam High Place of Sacrifice wszystkim, którzy po wspięciu się na 300 schodków chcieliby ujrzeć coś przypominającego świątynię. Choć widok ze szczytu jest piękny, pozostałe tu fundamenty wymagają jednak sporej pracy wyobraźni, by móc poczuć aurę miejsca, gdzie składano dawniej ofiary (do końca nie jest pewne czy także z ludzi…). Bezapelacyjnie dobrym pomysłem jest za to obranie drogi do Klasztoru (Deir, Monastyr), do którego wiedzie 800 schodków, a który bardzo przypomina sam Skarbiec – jest tylko mniej zdobiony, za to ogromny. Naprzeciwko usadowiła się całkiem miła przystań dla zmęczonych wędrowców, gdzie poraczyć się można prawdziwą lemoniadą, w niczym nie przypominającą wody z odrobiną cytryny, określanej w Polsce tym samym szumnym mianem. A więc by nie musieć biegać między zabytkami (w tym pomóc mogą także wynajmowane przez Beduinów osiołki) i móc udać się do któregoś z dalszych zabytków oraz trochę ochłonąć z nadmiaru wrażeń i lepiej przyswoić oglądane widoki, warto na Petrę poświęcić dwa dni. Planowana jest jeszcze większa podwyżka cen biletów, za którą iść mają poważne zmiany w organizacji zwiedzania. Opracowana ma zostać inna droga wyjścia (obecnie należy po prostu cofać się niemały kawałek do wejścia), a turysta ma od razu wybierać, na jaką trasę zwiedzania chce się wybrać. O przebiegu tejże mają informować nowe tabliczki. O ile jednak tak czy siak portfel na pewno zajęczy przy kasie Petry, o tyle trzeba uczciwie przyznać, iż miejsce to jest unikatowe na skalę światową i ma swoje prawa.

Z Wadi Musa wybraliśmy się na pustynię Wadi Rum. Krajobraz Wadi Rum to czerwonawy piach, niesamowite formy skalne oraz kępki zieleni. Choć głęboko pod powierzchnią, woda tutaj jest, Wadi Rum nie przypomina zatem stereotypowej pustyni w rodzaju Sahary. Tu także należy zdać się na wyprawę zorganizowaną, gdyż wyprawianie się samemu nie jest najrozsądniejszym posunięciem. Tereny te obsadzili żyjący tu Beduini, trzy duże klany dogadały się i zorganizowały zaplecze turystyczne. Na Wadi Rum wybrać się można wielbłądem czy jeepem, z nocowaniem lub bez. Opcja z nocowaniem jest niezwykle atrakcyjna, gdyż poza możliwością obejrzenia nabatejskiego grafitti na skałach oraz miejsca, gdzie bywał wspomniany już Lawrence z Arabii, nie ma to jak obudzić się w trakcie nocy i ujrzeć nad sobą księżyc, gwiazdy, a wokół piach i skały. Chyba że (zwłaszcza w zimniejsze noce) ktoś zostałby jednak w przygotowanych dla zwiedzających namiotach z koziej, szorstkiej, ciemnej wełny. W Wadi Rum jest się w gościnie u Beduinów, jest to zatem szansa na zjedzenie czegoś miejscowego. Ogółem kuchnia jordańska przypomina bardzo tę, którą posilić się możemy u sąsiadów – a więc palestyńską, libańską czy syryjską, a te cieszą się wśród kuchni arabskiej ogólną atencją i uznaniem. Poza humusem, tabulą, fattuszem czy pastami z bakłażana, możemy się zetknąć też z mansafem. Mansaf to, upraszczając, talerz baraniny w sosie jogurtowym, podanej na ryżu, posypanej orzeszkami.

W Akabie, do której udaliśmy się z Wadi Rum, jak to w wielu innych miastach portowych, restauracje kuszą daniem z ryby zwanym sajjadija. Ponoć należy jednak uważać, gdyż w rzeczywistości tylko kilka restauracji serwuje miejscową świeżą rybę, reszta to import z wybrzeży np. Jemenu. Akaba to samo południe Jordanii, 10 km na południe i mamy Arabię Saudyjską, rzut oka na drugą stronę brzegu, a tu izraelski Ejlat. Z Arabii przyjeżdżają tu na weekendy Saudyjczycy – wysiadają dumnie z luksusowych aut, by odpocząć w bardziej liberalnym, tańszym kraju (Akaba to ponadto strefa bezcłowa). Z Izraela też przyjeżdżają tu turyści. Od podpisania umowy z Izraelem w 1994 roku i otwarciem przejścia granicznego właśnie w Akabie, Izraelczycy zwiedzają swobodnie Jordanię. Mimo tego, iż na skutek wydarzeń historycznych większość Jordańczyków to z pochodzenia Palestyńczycy, nikt nie wydaje się mieć z tym większego problemu.

Akaba to przyjemny, wakacyjny kurort nad Morzem Czerwonym, słynącym z raf koralowych. Jako że nie umiem pływać, wydawało mi się, że bajecznie kolorowe ryby będzie mi dane obejrzeć tylko z pokładu łodzi o szklanym dnie oraz zza szyby akwarium przy lokalnym instytucie marynistycznym. Nic bardziej mylnego. Siedząc sobie w ciepłej wodzie, zostaliśmy zagarnięci przez instruktora snorkelingu, któremu nudziło się z braku turystów i który chciał koniecznie, żebyśmy mogli w pełni cieszyć się pobytem w Akabie. Próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że oferowane przez niego gratis maski na nic się nie zdają, jeśli nie umie się pływać, zapewnił nas jednak, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Okazało się bowiem, że wbrew naszym oczekiwaniom, by zobaczyć kolorowe ryby i rafy, wystarczy odejść na kilkanaście kroków od brzegu i … włożyć głowę pod wodę. Nie trzeba wcale daleko wypływać, by zobaczyć zupełnie inny świat, o którego istnieniu nie sposób byłoby się dowiedzieć, spoglądając tylko na powierzchnię wody. Gdy podnieść jakiś kamień z dna, wypełzają spod niego delikatne rozgwiazdy, widać także liczne jeżowce.

Warto też, już nie w celach kąpielowych, udać się na publiczną plażę nie w South Beach, ale  i w samej Akabie. Wprawdzie nie wolno tu rozebrać się do bikini, ale wieczorem warto poobserwować życie codzienne miasta. Całe rodziny, gdy temperatura już trochę opadnie, wychodzą wieczorem na plażę, taszcząc ze sobą mały obóz: materace, fajki wodne, jedzenie, termosy. Publiczne plaże w Akabie są zaskakująco czyste, oświetlone, wyposażone w ławki   i parasole oraz kamienne grille. To zupełnie inna kultura plażowania niż w Polsce, gdzie wraz z zajściem słońca i wyciągnięciem ostatniego piwa z lodowatego Bałtyku, wszyscy przenoszą się do miasta, bo przecież już i tak się nie opalą.

Akaba dysponuje także ciekawym fortem udostępnionym dla zwiedzajacych, muzeum oraz ruinami dawnego miasta Alia czy najstarszego na świecie budynku, który od momentu swego powstania od razu przeznaczony został na kościół. Nad Akabą powiewa zaś ogromna flaga, która została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako flaga umieszczona na najwyższym na świecie maszcie bez podpory (130 m). Trochę niżej znajduje się flaga narodowa trzepocząca na wietrze w Ammanie.

I tak z Akaby powrócić można do Ammanu w jakieś 4 godziny (ponad 360 km), korzystając z wygodnych, klimatyzowanych busów firmy Jett lub Trust (7,5 JD). Autostrada Desert Highway prostą drogą przecina kraj wzdłuż, umożliwiając szybki transport. Poza wygodnym podróżowaniem między kolejnymi punktami turystycznymi kraju, zwiedzanie Jordanii posiada także inne duże plusy.

Przede wszystkim naprawdę można się tu czuć bezpiecznie. Ryzyko kradzieży jest niewielkie, a już na pewno mniejsze niż w Polsce. Gdy któregoś razu jadący z nami taksówką mężczyzna zabierał swoją torbę z bagażnika, rzuciłam pół-żartem, że może warto byłoby się odwrócić, czy nie zabiera i naszych plecaków. Kierowca taksówki musiał zrozumieć z kontekstu naszą rozmowę, bo wesoły rzucił do nas: nie martwcie się, nie kradnie waszych rzeczy – jesteście w Jordanii! Na pewno poczucie bezpieczeństwa łączy się z największa zaletą Jordanii, tj. jej niesamowitymi mieszkańcami. Że ludzie na Bliskim Wschodzie są gościnni, nikt nie musiał mi mówić. Natomiast to, z czym spotkaliśmy się w Jordanii przeszło i moje najśmielsze oczekiwania.

Otwartość i gościnność połączona była z minimalną dawką nagabywania. Jeśli ktoś (a zdarzało się to bardzo często) wołał do nas Welcome to Jordan! wcale nie namawiał nas w kolejnym zdaniu do wejścia do jego sklepu. Wystarczyło, że na chwilę przystanęliśmy z mapą, by zaraz znalazł się ktoś, kto w mig wiedział, gdzie pewnie chcemy iść i wskazywał nam drogę lub nas odprowadzał. Do tego prawie wszyscy, w każdym wieku i miejscu, mówili bardzo dobrze po angielsku. Kilka razy zostaliśmy podwiezieni za darmo, bez najmniejszej próby łapania stopa. Staliśmy się miejscową atrakcją podczas przystanku w Tafili, która nie ma zbytnio czym przyciągnąć turystów, a także dla większości mijanych dzieci, które śmiały się do nas i machały. Gdy szliśmy poboczem drogi w Akabie, jadący z przeciwnej strony mężczyzna zatrzymał samochód, włączył awaryjne światła i dopytywał, czy na pewno wiemy, gdzie idziemy i czy niczego nie potrzebujemy. Także gdy siedzieliśmy sobie na plaży i rozmawialiśmy, podszedł do nas pan, który z pięknym brytyjskim akcentem wypytywał nas, czy na pewno podoba nam się wystarczająco bardzo w Akabie. Zapewnił nas też, że gdybyśmy potrzebowali czegokolwiek, to siedzi w takim to a takim miejscu. Także sklepikarz w Wadi Musa do kupowanej wody dodawał nam a to figi, a to kazał wziąć sobie jakichś cukierków. W pewnym momencie zaczęliśmy się śmiać, że czujemy się trochę jak w jakimś zupełnie odrealnionym świecie, gigantycznej makiecie przygotowanej tylko po to, by turysta dobrze wspominał swój pobyt w Haszymidzkim Królestwie Jordanii.

Petra jest piękna, a Dana malownicza, ale to przede wszystkim dzięki Jordańczykom warto tam pojechać. Tym bardziej że każda pozostawiona tu przez nas złotówka pozwala temu krajowi i jego mieszkańcom dalej się rozwijać, w czym naprawdę warto im pomóc.

Marta Minakowska