Trypolis to miasto w Libii. Znajduje się na północny zachód kraju, nad Morzem Śródziemnym. Jest trzecim co do wielkości miastem w Libii i stolicą regionu Trypolitania. Ma bogatą historię, którą rządzili różne cywilizacje, w tym Fenicjanie, Kartagińczycy, Rzymianie, Wizygoci i Ottomańczycy. Trypolis jest również ważnym centrum kultury i gospodarki we współczesnej Libii.
Tripolis był kluczowym punktem handlowym w czasach starożytnych i był znany z produkcji tkanin i ceramiki. W czasach rzymskich miasto było ważnym ośrodkiem handlu i rozwoju, a także było siedzibą wielu ważnych budowli, takich jak amfiteatr i term. W czasach współczesnych Tripolis jest ważnym centrum przemysłu i handlu, a także ważnym ośrodkiem turystycznym, szczególnie ze względu na swoje piękne plaże i zabytki.
Od 2011 roku Tripolis jest jednym z głównych ośrodków konfliktu w Libii, a miasto było świadkiem ciężkich walk i zniszczeń w wyniku wojny domowej. Mimo to, wiele osób nadal żyje i pracuje w mieście, a także próbuje odbudować swoje życie i miasto po latach konfliktu.
Tripolis jest ważnym miejscem dla różnych grup etnicznych i religijnych, w tym Arabów, Berberów, Żydów i muzułmanów. To miasto jest również ważne dla regionu i kraju, jako że jest jednym z najważniejszych ośrodków gospodarczych i kulturalnych w Libii.
Trypolis. Godzina 15.30 po południu. Ciekawa miasta i okolicy pragnę przyjrzeć mu się bliżej. Krótka podróż samochodem z lotniska do mojej tymczasowej kwatery nie daje mi o nim pełnego wyobrażenia, chcę zobaczyć go na własne oczy. Bez zastanowienia otwieram żelazną bramę i przekraczam mur, oddzielający mnie od reszty libijskiego świata.
Wychodzę na dosyć ruchliwą ulicę. Jest południe, słońce daje się w znaki, nie mam przy sobie okularów słonecznych, a zmęczenie po kilkugodzinnym locie cichutko daje o sobie znać. Nie martwię się jednak tym, przecież planuję tylko krótki spacer. Odważnie stawiam kilka kroków, słońce doskwiera. Wtem słyszę klakson samochodowy, rozglądam się. Kilku zdenerwowanych kierowców krzyczy coś między sobą. „Może mają zły dzień”, tłumaczę sobie naiwnie w duchu. Idę dalej, klaksony nie ustają. Rozglądam się z lekkim zdenerwowaniem, mężczyźni wyglądają z samochodów i mam wrażenie, że patrzą w moją stronę. Jeden coś krzyczy w niezrozumiałym dla mnie żargonie, inny uśmiecha się zalotnie. Czuję się coraz bardziej niepewnie. Cóż, dziewczyna w białych rurkach i z rozpuszczonymi włosami nie jest dla nich pewnie zbyt częstym widokiem. Maszeruję dalej, wciąż te piski, jakieś komentarze, krzyki i to słońce… poddaje się, z podkulonym ogonem wracam do miejsca, z którego wyszłam, starając się nie zwracać uwagę na to, co się dzieje na ulicy…
Następny dzień rano. Dziś podróżuję z rodowitym Libijczykiem, który pomaga mi załatwić kilka formalności. Przy okazji opowiada mi specyfikę jego ojczyzny. Jedziemy jego sportowym samochodem. Ciągle słyszę dźwięki klaksonów, w końcu nie wytrzymuję i pytam mego przewodnika o przyczynę. Ten z uśmiechem odpowiada, że ludzie są niecierpliwi i dlatego się denerwują, po czym sam uderza z impetem w kierownicę, gdy jakiś rozwalający się grat wymusza na nim pierwszeństwo. Z szeroko otwartymi oczami obserwuję jazdę tutejszych kierowców. Praktycznie każdy robi co chce, znaki i zasady pierwszeństwa pozostają jedynie martwą literą prawa. Tutaj na drodze każdy robi niemalże to, na co ma ochotę, istne prawo dżungli, jeśli oczywiście można mówić o dżungli w tym pustynnym klimacie. Jesteśmy na miejscu, wysiadamy. Mój przyjaciel opowiadając nadal o tym i owym, ku mojemu ogromnemu zdumieniu wchodzi w sam środek zakorkowanej ulicy- chce przejść na drugą stronę. Zaraz, zaraz… A gdzie pasy??
Jak później zdołałam zauważyć, jedyny ślad po istnieniu takiego specyficznego miejsca, jakim jest przejście dla pieszych, zachował się w pobliżu Zielonego Placu, typowo po-włoskiego miejsca w Trypolisie- wszystko tłumaczy. Normalnie każdy piechur wchodzi w sam środek zatłoczonej jezdni, rozglądając się tylko w prawo i lewo, albo i nie. Tylko czasem, gdy nadjeżdżający pojazd nie zwalnia pokazuje mu znak ręką, żeby się zatrzymał. Ponieważ wymuszanie pierwszeństwa, wjeżdżanie w ślepą uliczkę, zawracanie w niedozwolonym miejscu i inne ciekawe przygody są tutaj na porządku dziennym, nic dziwnego, że dźwięki klaksonów nie ustają. Nic też dziwnego, że o stłuczkę tu nie trudno, a duży odsetek tutejszych automobili, mówiąc krótko, widział wiele, może oprócz czystej wody z płynem…
Bogatsza o tę wiedzę nieco pewniej zaczynam swą kolejną wyprawę. Nie zwracam już uwagi na głosy dochodzące z ulicy, ale wciąż czuję się nieswojo, gdy mam przejść na drugą stronę jezdni…. w końcu staję na skraju chodnika i rozglądam się niepewnie. Jakiś młody chłopak wychyla się z samochodu i uśmiechając się najszerzej jak może krzyczy „Hi honney”. Chętnie bym mu wybiła te białe ząbki! Idę teraz nieco spokojniejszą ulicą, oglądam wystawy sklepowe i z zainteresowaniem przyglądam się okolicy. O ile w bardziej ruchliwych miejscach, władze miasta starają się utrzymywać porządek, o tyle tutaj widać odpadające tynki, dziurawe chodniki i worki ze śmieciami wystawione tuż przed drzwi domostw…
Moja osoba wzbudza powszechne zainteresowanie. Nie przejmuje się, staram się tylko nie reagować. Wiem, że najlepiej się nie wyróżniać spośród tłumu, ale moje dostosowanie się do panujących tutaj zasad ogranicza się tylko do długiej spódnicy i bluzki zakrywającej ramiona. (Chustki nie założę na pewno). W pewnym momencie podchodzi do mnie jakiś chłopaczek i po angielsku prosi mnie wręcz o rozmowę. Chcę być grzeczna więc się godzę (moja pierwsza rada, nie wdawaj się w rozmowę z obcym Libijczykiem, który cię zaczepia na ulicy). Proponuje mi towarzystwo i że może być moim przewodnikiem. Mówię, mu dzięki, ale ja tylko spaceruję. Więc on chce spacerować ze mną (druga rada: nie spaceruj z obcym Libijczykiem, który Cię zaczepi na ulicy). Ja naiwnie się godzę. Drugie lub trzecie z kolei pytanie jakie mi zadaje to, czy mam chłopaka w Libii. (!) co to znaczy w Libii, czy on myśli, że ja mam chłopaka w każdym miejscu, do którego jadę?! Odpowiadam nie, ale mam w Polsce. Już trochę zawiedziony pyta „Good relationships”, „Very good”- odpowiadam. Może w końcu się odczepi! Nie odczepił się. Wymuszony spacer i rozmowa toczą się dalej, prosi mnie o numer komórki (trzecia rada: nie dawaj numeru komórki obcemu Libijczykowi, który Cię zaczepia na ulicy), ja nie dałam, bo nie miałam tutejszej karty (na szczęście). Za to on dał mi swój, prosząc bym do niego zadzwoniła. W końcu on jest moim przyjacielem w Libii…
Jestem w Trypolisie kilka dni. Już się czegoś dowiedziałam o specyfice tego kraju, wiem jak się poruszać, znam mniej więcej drogę do centrum, mogę iść dalej. Z wyprostowaną sylwetką, okularami słonecznymi na nosie ruszam na spacer. Nie słyszę już klaksonów ani nie zwracam uwagi na zaczepki kierowców. Chyba niewiele mnie zaskoczy. Myliłam się!!!
Otóż widok młodej Europejki, która sama porusza się po mieście zwraca powszechną uwagę i zainteresowanie.Młodzi (i nie tylko młodzi) Libijczycy uważają, że łatwo mogą nawiązać kontakt z taką osobą. Idę dzielnie po chodniku. Nagle jakiś samochód podjeżdża blisko mnie i porusza się powoli podążając moim śladom. Machinalnie odwracam twarz w drugą stronę, udaję, że nie słyszę tej bezkształtnej paplaniny i czekam aż się oddali. Mężczyzna jednak nie daje za wygraną, wciąż próbuje nawiązać ze mną jakiś kontakt. Nie zwracam uwagi, mam go dosyć. „Nie szkoda Ci benzyny”-myślę w duchu. Ale jestem naiwna, tu za 10 dinarów (ok.12 zł) można kupić 30 litrów. Wreszcie odpuścił i odjechał. Z typową babską ciekawością patrzę kim jest ten uparciuch. Ku mojemu zdziwieniu okazuje się nim być odpychający facet, grubo po czterdziestce z dość pokaźną tuszą! Że też takiemu nie wstyd!
Nie raz taki nachalny „adorator” zajeżdża drogę i próbuje rozmowy. Nie zniechęca go fakt, że omijam go nawet nie patrząc w jego kierunku. Zawraca i znowu jest przede mną. Inny zatrzymuje się na poboczu i czeka aż tylko dojdę do jego auta, a później jedzie blisko mnie, zadając naiwne pytania, typu „How are you”, „Where are You from”, aż w końcu „Do You speak English?” w końcu ja też nie wytrzymuje, następnemu natrętowi, którzy trąbi i robi głupie uwagi, gdy mnie wyprzedza pokazuję z szyderczym uśmiechem środkowy palec, (kolejna moja rada, nie pokazuj Libijczykowi, który Cię zaczepia na ulicy środkowego palca), a ten ku mojemu zdziwieniu zatrzymuje się wysiada i zaczyna się niefajnie odzywać. Odpowiadam mu „spadaj” po polsku i odwracam twarz. W końcu się odczepił. Nieprzyjemna sytuacja, ale to moja wina.
Kolejna moja wyprawa. Tym razem biorę ze sobą mp3, zakładam słuchawki i odcinam się od całego świata. I tak słyszę dalej te „pozdrowienia”, ktoś mi zajeżdża drogę, ktoś podjeżdża bardzo blisko, ale ja zachowuję kamienne oblicze, a spod moich przyciemnianych okularów słonecznych nie widać, że kątem oka rzucam ciekawskie spojrzenie na tego osobnika. Niektórzy nawet wydają się całkiem sympatyczni, niektórzy raczej przeciętni, a jeszcze inni po prostu odpychający. No ale cóż, co pomyślę, to moje, w żadne dyskusje się nie wdaję i nauczona doświadczeniem nie pokazuję niejednoznacznych znaków. Nagle drogę zagradza mi jakiś przerośnięty osiłek, o szerokiej posturze i nieco murzyńskich rysach. Twarz ma taką, że od razu dałabym mu pięć lat za kratami. Dryblas krzyczy do mnie mocno pretensjonalnym tonem „Excuse me!” przekrzykując muzykę jaką słuchałam i patrząc na mnie spod oka mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Mimo to zachowuję spokój i równie pretensjonalnie pytam go „what”, oczekując z, nie ukrywam, pewnym zainteresowaniem tego, co mi powie. Na to ten bez słowa wciska mi w dłoń jakiś świstek i wycofuje się. Rozwijam karteczkę, jest tam napisany numer telefonu i chyba jego imię czy coś takiego. Nie wiem, bo tłumiąc śmiech, pogięłam tę ręczną wizytówkę i rzuciłam na pierwszą lepszą kupkę śmieci. A tak, bo zapomniałam zaznaczyć, że kosz na śmieci w Trypolsie jest tak rzadkim zjawiskiem, jak palmy w Warszawie. Ale wracając do tematu, czy on naprawdę myślał, że do niego zadzwonię?
Niedziela. Normalny dzień pracy, trudno mi się do tego przyzwyczaić, ale cóż. Może trudno w to uwierzyć, ale w tej muzułmańskiej metropolii jest chrześcijański kościół, a co może się wydawać jeszcze bardziej zdumiewające, jest nawet polska msza! Nie mogę tego przeoczyć. Po odbębnieniu swych normalnych obowiązków idę na to nabożeństwo. Świątynia jest raczej skromna, a jej wystrój daleki jest od bogato zdobionych wnętrz europejskich kościołów. Frekwencja też całkiem różna od coniedzielnego nabożeństwa w Polsce. Ksiądz łamaną polszczyzną rozpoczyna eucharystię, jego wejściu nie towarzyszą pieśni religijne, ani brzmienie organów. Czytanie i Ewangelię odczytują wierni, a krótkie kazanie jest w języku angielskim. No cóż, nie można przecież mieć nie wiadomo jakich wymagań. Postanawiam wrócić okrężną drogą. To nie był dobry pomysł. Nie znam miasta, a choć staram się trzymać głównej ulicy i udawać, że wsłuchuję się w słowa „Zatańcz ze mną” Edyty Bartosiewicz, czuję się bardzo niepewnie. Jakiś młody taksówkarz uśmiecha się do mnie i pokazuje dinary. Co on sobie nie myśli! Odwracam się od niego i idę dalej. Mężczyzna jest natarczywy i jedzie przy mnie, coś mi tam szepcze. Staram się nie zwracać uwagi, niemniej jednak nie podoba mi się ta sytuacja. W końcu odjechał. Po chwili jakiś inny pokazuje mi swoją komórkę… za moment widzę znowu tego „od dinarów”. Ponownie wystawia łapę z pieniędzmi. Czuję się coraz bardziej zirytowana. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie, facet nie daje mi spokoju. Za którymś razem moja cierpliwość osiągnęła szczyt granic. Jestem na tyle speszona, bo nie znam miejsca i wściekła zachowaniem jego i jemu podobnych, że rzucam w jego kierunku wiązkę przekleństw, w niezrozumiałym tym razem dla niego języku i mimo wcześniejszych doświadczeń pokazuje mu środkowy palec. Pojechał, co za ulga. Za chwilę znowu wrócił….
Późne popołudnie. Stoję nad brzegiem Morza Śródziemnego, opieram się o barierki i patrzę przed siebie. Wiatr wiejący od strony morza rozwiewa moje włosy i nadaje powietrzu przyjemną wilgoć. Patrzę na statki zakotwiczone u wybrzeży portu, potem się odwracam i przyglądam się spacerującym ludziom. Głównie rodziny z dziećmi. W dali kilku mężczyzn pali sziszę. Ogólny spokój. Spaceruję brzegiem morza i napawam się lekką bryzą. Potem kieruję się w stronę miasta. Już prawie zmrok, jakże pięknie oświetlony jest pałac królewski! Zieleń palm, świeżość powietrza, nie widać brudnych ulic ani odrapanych budynków, z dali tylko dobiega głos magnetofonu ze szczytu minaretu, odpowiednik dawnego muezzina. Przyglądam się gromadzie mężczyzn, która pewnym i zdecydowanym krokiem podąża do meczetu. Wśród nich są starsi i młodzieńcy, eleganccy i ubrani raczej na sportową. Z zaciekawieniem obserwuję, jak dokonują ablucji, a potem wchodzą do wnętrza świątyni, zdejmując buty u wejścia. Następnie, przez otwarte drzwi widzę jak poustawiani w szeregu wykonują obowiązkowe ukłony.
Myślę o moim pobycie w Trypolisie. Z uśmiechem na twarzy wspominam swoje dotychczasowe przygody. Teraz wydają mi się zabawne.
Libia chce dorównać Europie, ale jeszcze wiele dzieli to pustynne państwo od standardów Zachodu. Tu ludzie wciąż mają swoje przekonania i styl całkiem odmienny niż ten znany nam z ulic wielkich metropolii. Przede wszystkim ludzie mają do siebie duże zaufanie, są bliższe kontakty rodzinne. Wiem, że nikt mnie nie okradnie ani nie oszuka. Także ci uporczywi adoratorzy prędzej czy później dadzą spokój, wystarczy tylko nie reagować na ich zaczepki.
Trypolis jest miastem, które zmierza do unowocześnienia. Niestety często w takich wypadkach związane jest z zatarciem dobrych stosunków społecznych i szybszym tempem życia. Czy będzie tak i tym razem? Zobaczymy wkrótce, ale na pewno jeszcze nie za 5 i nie za 10 lat.
Aga Rybaczyk