Jeśli ktoś organizowałby kiedyś konkurs na miejsce na świecie, które pokazuje niezłomność człowieka, to moim zdaniem mógłby do tej kategorii nominować Bejrut. Rozdzierany wojnami, zamachami i zamieszkami, zawsze się odradza, nie tracąc nic ze swej żywotności, tej nieustannej energii, która każe mu przetrzymywać wszystko. A Bejrut to jedynie jedno z miejsc kuszącego, pełnego zróżnicowania kraju, jakim jest Liban.
Najpierw wątek osobisty. Mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że dla mnie w pewnym sensie od Libanu się wszystko zaczęło. To właśnie pod wpływem mojej znajomości z przyjacielem, który jest pół-Libańczykiem, zaczęłam interesować się kulturą arabską, która nie przestała mnie fascynować do dzisiaj (a nawet, rzec można, obserwuje się wręcz proces odwrotny…). Od dziewięciu już lat słuchałam opowieści o tym państwie, o życiu codziennym w jego stolicy (np. o tym, że prąd jest wyłączany na parę godzin w ciągu dnia i wówczas przechodzi się na opłacany oddzielnie generator), przeżywałam trudne chwile, gdy w 2006 roku miała miejsce inwazja Izraela. Mimo to za każdym razem gdy miałam się tam wybrać, najróżniejsze rzeczy stawały mi na drodze. W końcu udało się i mogłam skonfrontować swoje budowane od lat wyobrażenie z tym, co zobaczyłam na własne oczy.
Liban nazywany jest od dziesiątków już lat Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Tak samo budował ongiś swoją potęgę na bankowości, tak samo jego obywatele to istna mieszanka religijna. Dawniej stosunek muzułmanów do chrześcijan stanowił pół na pół, obecnie statystyka zmieniła się na korzyść tych pierwszych. W Libanie nadal obowiązuje klucz wyznaniowy przy obsadzaniu najważniejszych urzędów w państwie.
W Libanie na porządku dziennym widzi się zatem dziewczyny w mini, spacerujące w spokoju obok swoich koleżanek szczelnie okrytych hidżabami. Na mieście wiszą reklamy tak po arabsku, jak i francusku czy angielsku. Libańczycy uczęszczają do szkół arabskich (libańskich), francuskich (Uniwersytet św. Józefa) czy amerykańskich (Uniwersytet Amerykański w Bejrucie). Dostępna jest prasa w tych językach, książki. To wszystko sprawia, że ludzie w Libanie często są dwu- czy trzyjęzyczni i to w pełni tego słowa znaczeniu, umiejętnie lawirując między językami, w zależności od okazji. Ponadto wielu z nich ma mieszane korzenie lub studiowało zagranicą – w końcu Libańczyków mieszka więcej poza Libanem niż w Libanie.
To wszystko zapewne przyczynia się do tego, że Libańczycy są naprawdę otwarci i gościnni. Podczas swojego pobytu wielokrotnie tego doświadczyłam. Wiele osób szeroko się do mnie uśmiechało, widziałam też np. żołnierza, który na lotnisku podał cukierka ojcu pewnej małej dziewczynki. Z racji swojej mało ustabilizowanej sytuacji, oględnie mówiąc politycznej, turyści często omijają Liban, udając się do sąsiedniej Jordanii czy Syrii. Dawna potęga turystyczna kraju podupada, wielkie hotele świecą częstokroć pustkami. To sprawia, że przyzwyczajeni do gości Libańczycy wydają się ich bardzo spragnieni.
Tymczasem Liban ma tyle do zaoferowania, że naprawdę warto tu przyjechać. Poza krótkimi gorącymi okresami nie jest tu tak niebezpiecznie, jak mogłoby się wydawać. Na niektórych budynkach wiszą wprawdzie plakaty zabitych w zamachach polityków czy dziennikarzy, a przed wyborami atmosfera bywa napięta, ale emocje szybko opadają i piękno Libanu można wówczas odkrywać bez najmniejszych przeszkód. A jest co zobaczyć.
Skoro zaczęłam od Bejrutu, wypada oddać stolicy pierwszeństwo. To miasto noszące ślad burzliwej historii kraju. Gdzieniegdzie widać jeszcze budynki obrócone w ruinę podczas któregoś z konfliktów. Niektórych nikt póki co nikt nie rusza, gdyż właściciele nie mogą dojść do porozumienia względem odbudowy. Inne, jak te na Downtown czyli w centrum, po renowacji są prawdziwą ozdobą miasta. Budzą jednak mieszane uczucia, gdyż wielu dawnych właścicieli potraciło tu swoje posesje, za które rząd wypłacił im znacznie mniej warte odszkodowania. Niektórzy bejrutczycy czują się zatem jakby trochę wyrzuceni z własnego centrum miasta, postrzegają je jako sztuczną fasadę przygotowaną pod turystów. Ci jednak będą z pewnością zachwyceni.
W centrum miasta znajduje się również ogromny meczet finansowany przez Arabię Saudyjską. Jego piaskowy kolor doskonale komponuje się z barwami Downtown, jego wielkość już jakby mniej. Wzniesiony z saudyjskim rozmachem, został odczytany jako afront w stosunku do chrześcijan, gdyż kompletnie zdominował architekturę miasta, w tym jego liczne kościoły. Warto jednak, będąc tutaj, wejść do środka i zobaczyć wspaniałe kryształowe kandelabry. Oczywiście dla kobiet obowiązuje oddzielne wejście.
Zaraz obok meczetu w ogromnym, białym namiocie znajduje się trumna zabitego w zamachu 14 lutego 2005 roku Rafika Haririego, dwukrotnego premiera kraju, oraz jego ochroniarzy.
Stąd mamy również widok na sławny pomnik męczenników.
Oczywiście jak chyba każde arabskie miasto położone nad brzegiem morza, także Bejrut ma swój Corniche, tj. deptak. W książce o tym niesamowitym mieście, którą czytałam przed wylotem, opisano ten bulwar jako miejsce, w którym wszyscy Libańczycy czują się równi i wolni. Tutaj każdy ma prawo spacerować, biedny i bogaty. Deptak nie leży ani w dzielnicy muzułmańskiej, ani chrześcijańskiej – jest teren niczyim, a więc terenem tak samo moim jak i cudzym. Stąd można zobaczyć Gołębią Skałę, z charakterystycznych otworem – częsty obrazek w przewodnikach po Libanie.
Jak zostałam poinformowana przez mieszkańca stolicy, Bejrut nie byłby sobą bez życia nocnego. Młodzież bawi się na ulicy Gemmayze, która nagle, niezbyt wiadomo dlaczego, wyrosła na klubowo-pubowe zagłębie. Jeden lokal za drugim – cały ciąg knajp kusi muzyką, alkoholem i czym sobie tylko można życzyć. Także swoimi pięknymi i młodymi bywalcami – niesamowicie urodziwymi Libankami, ubranymi i uczesanymi jak modelki z najlepszych francuskich żurnali i smagłymi, zmysłowymi Libańczykami. Choć trzeba tutaj uczciwie przyznać, iż urodzie tych pierwszych często dopomógł skalpel – operacje plastyczne są tu stosunkowo popularne.
Ze względu na tę swobodę wiernymi turystami pozostają w Libanie Arabowie z krajów Zatoki Perskiej – tutaj odnajdują też chłodniejszy klimat, jednocześnie zaś cały czas pozostają w kraju arabskim, gdzie czują się bardziej jak u siebie niż w Europie.
Co ciekawe, w Bejrucie funkcjonuje coś takiego jak valet. Nie masz gdzie zaparkować? Żaden problem. Podjeżdżasz pod klub czy restaurację, oddajesz kluczyki specjalnemu valet, a on już znajdzie miejsce dla Twojego wozu. Gdy chcesz wrócić do domu, wręczasz mu kwitek i drobną sumę pieniędzy, a on przyprowadza Ci samochód z powrotem. Proste?
To jest zatem Bejrut – każda tkanka miasta, obojętnie czy wielokrotnie sklejana czy też tworzona od nowa przez zatokowy kapitał, tętni życiem, feerią barw i robi wszystko, byle tylko szkoda było się położyć spać.
Zaledwie 20 km na północ od Bejrutu leży Jounieh (Dżunija). Po drodze mija się Nahr al-Kalb, Rzekę Psa, która wg jednej teorii swą nazwę wzięła od skowytu, jaki wydaje jej woda. Wokół kolejne wojska zdobywców pozostawiały tablice, upamiętniające swój przemarsz. W Dżunijji zaś znajduje się sławne Cassino du Liban, świadectwo kasynowej potęgi Libanu. Nad Dżunijją wznosi się Harissa, gdzie na górskim szczycie stoi Bazylika Matki Bożej Libanu wraz z białą figurą tejże. To tutaj przebywał papież Jan Paweł II podczas swojej wizyty w Libanie. Miejsce niezwykle urokliwie, a roztaczająca się stąd panorama z powodzeniem przyciąga tak turystów, jak i Libańczyków wszystkich wyznań.
Natomiast na południe od Bejrutu warto udać się do Pałacu Bajt ad-Din, zbudowanego w I połowie XIX w. dla emira Baszira asz-Szihaba. Piękna architektura z tradycyjnymi elementami arabskimi, zachowane wnętrza czy łaźnie oraz uroczy, spokojny ogród – to wszystko sprawia, że można nie chcieć opuścić tego miejsca. Dla miłośników tego typu zabytków w okolicy znajduje się również Deir al-Qamar. Można także zajrzeć do Moussa Museum, gdzie przedstawiono scenki rodzajowe z życia dawnych Libańczyków. Wracając warto się zatrzymać w którejś z restauracji na świeżym powietrzu, gdzie kelner przyniesie nam nieokreśloną bliżej liczbę małych talerzyków z różnymi przystawkami. Kuchni libańskiej poświęcę dosłownie dwa słowa, gdyż smaku opisać się nie da – należy spróbować. W każdym razie polecam biały serek labneh, rzecz jasna hummus, tabouleh, ale i ajran do picia oraz libańską lemoniadę z miętą – ta polska przypominająca lekko cytrynową wodę nie ma przy niej racji bytu. I oczywiście słodycze, osiągające nieraz maksimum w skali słodkości. W Libanie trzeba jeść miejscowe rzeczy, gdyż nawet wśród samych krajów arabskich, kuchnia libańska cieszy się zasłużonym uznaniem.
Warto pojeździć trochę po kraju we wszystkie strony i na południu dotrzeć do Sajdy i Tyru. W Sajdzie urzeka Zamek Morski, oblewany w sensie dosłownym przez morskie fale oraz bazar. Miasteczko ma wybitnie portową atmosferę. Tyr zaś to raj dla wielbicieli wykopalisk z czasów rzymskich. Ruiny amfiteatru są dziś ulubionym miejscem joggingu okolicznych mieszkańców. Oczywiście najznamienitszym terenem wykopalisk w Libanie jest tak naprawdę sławny Baalbek – jednak ponieważ stanowi on często kryjówkę dla bardziej ekstremalnego elementu, z racji zbliżających się wyborów zrezygnowaliśmy z jego zwiedzania (co zresztą zaraz zostało przekute w argument, dlaczego mam wrócić wkrótce do Libanu). Południe ma, upraszczając, klimat bardziej szyicki i hezbollahowy – trochę bardziej konserwatywnie, więcej kobiet w hidżabach, powiewające tu i ówdzie flagi Hezbollahu i plakaty szahidów (męczenników).
Przy drugim krańcu kraju, na północy, również zachowawczy Trypolis. Tutaj znajduje się główna siedziba sławnych producentów naturalnego mydła, Khan al-Saboun – z ich sklepu wyjdziemy niewątpliwie natarci wszelkimi możliwymi balsamami, kremami i z nosami pełnymi orientalnych zapachów mydeł, pomagających na wszelaki bolączki ciała i duszy. Ponadto oczywiście bazar, w pełnym tego słowa znaczeniu. Co może zadziwiać, to mnogość plakatów z podobiznami różnych polityków, biorących udział w wyborach – dość biedna ludność Trypolisu próbuje sobie tym sposobem dorobić do skromnego budżetu.
W górach na północy Libanu podziwiać można także symbol tego kraju – cedry. Podczas mojego pobytu (kwiecień), leżał i padał tam śnieg. W zagubionej gdzieś pośród skalistych urwisk miejscowości Bszarra, znajdziemy Muzeum Chalila Dżubrana. Stąd wywodził się mistrz pióra, ale i pędzla – muzeum gromadzi jego obrazy, znajduje się tu również jego grób.
Obok miast i bogatej spuścizny wielu cywilizacji, jaką odnajdziemy w Libanie na każdym kroku (nawet w samym centrum Bejrutu przypadkiem odkryto antyczne ruiny…), także natura osiąga tutaj niesamowite bogactwo. Góry są miejscami tak zielone, iż zapomnieć można o tym, że znajdujemy się na Bliskim Wschodzie.
Absolutnie obowiązkowym punktem programu zwiedzania Libanu jest właśnie jeden z tutejszych cudów przyrody, tj. Jaskinia Dżeita – a właściwie kompleks dwóch jaskiń, z czego w drugiej pływa się specjalną łódką. Nacieki, jakie wytworzyła tu natura, zapierają dech w piersiach. Na jednej ze ścian odkryłam nawet strukturę podobną do sławnego skarbca z jordańskiej Petry. Miejsce jest nominowane do listy nowych cudów świata.
Długo można by jeszcze prawić o Libanie. Tyle już widziałam, a tyle jeszcze pozostało do odkrycia. Kraj ten przypomina wielokolorowy patchwork, do którego każdy doszył jakąś swoją unikalną materię. Libańczycy dumni ze swojej wyjątkowości, mają jednocześnie pewne problemy z własną tożsamością – czy są Arabami, skoro nieraz bliżej im do Europy? A może, jak twierdzą niektórzy, są Fenicjanami? Niezależnie od tego, kim się czują, niech pozostaną Libańczykami. Bo tak jest dobrze.
Marta Minakowska