Marcowa wędrówka przez Gorce

5/5 - (7 votes)

Przebieg trasy: Rabka–Zdrój – Maciejowa – Stare Wierchy – Turbacz – Bukowina Miejska – Kowaniec (Nowy Targ)

Długość trasy: ok. 25 km

Czas przejścia: 10-11 h

Jak to bywa pod koniec tygodnia zajęć, w głowie studenta geografii pewnej zacnej krakowskiej uczelni zrodził się pomysł wyprawy na najwyższy szczyt Gorców – Turbacz (1315 m .p.m.) Mimo prawdziwie marcowej pogody, w sobotni poranek kilkanaście minut po godzinie 7.00, w pełni zaopatrzony na górską wędrówkę siedziałem już w autobusie podążającym w kierunku Rabki-Zdrój. Po nieco ponad godzinnej jeździe Zakopianką wysiadam w Rabce-Zaborni, skąd rozpoczyna się marsz w Gorce. Pogoda jest tutaj jak na koniec marca łaskawa. Przez chmury przebija się czasem słonko i jest w miarę ciepło.

Aby dotrzeć do Głównego Szlaku Beskidzkiego, trzeba przejść do centrum znanego na całą Polskę dziecięcego uzdrowiska, jakim jest właśnie Rabka. Droga wiedzie cały czas w dół, aby w okolicach stacji PKP zaprowadzić mnie na czerwony szlak. Podążając za znakami mijam Park Zdrojowy, by po dłuższej chwili opuścić miasto. Rozpoczyna się pierwsze, dosyć łagodne, podejście na szczyt o nazwie Tatarów (712 m n.p.m.), na którym według legendy mieli obozować Tatarzy udający się z Węgier na podbój Krakowa. Czy tak naprawdę było nie wiadomo, jednak pewne jest to, iż panorama z tego wzgórza na Kotlinę Rabczańską, Luboń Wielki i Babią Górę jest zachwycająca. Chwila oddechu i zaczynam już bardziej strome podejście, które wiedzie przez las.

Po 1,5 godzinnym marszu z centrum Rabki docieram na szczyt Maciejowej  (815 m n.p.m.), skąd roztacza się kolejny wspaniały widok – tym razem Beskid Wyspowy z Luboniem Wielkim. Na północnowschodnim stoku Maciejowej zimą czynne są zjazdowe trasy narciarskie o różnym stopniu trudności (od niebieskiej po czarną). Działa tam również wyciąg orczykowy.

Pamiątkowe zdjęcie i ruszam w górę, by po niespełna 10 min dotrzeć do schroniska PTTK na Maciejowej, którego to nazwa jest bardzo myląca. Po pierwsze nie jest to klasyczne schronisko, a raczej bacówka, która nastawiona jest wyłącznie na turystów indywidualnych. Nadaje to obiektowi niewątpliwe przyjazną, rodzinną atmosferę. A po drugie schronisko położone jest na Polanie Przysłop niespełna 40 m powyżej Maciejowej. Roztacza się stąd piękny widok na Podhale i Tatry, jednak dziś najwyższe polskie góry toną w chmurach. Chwila przerwy na smakowitą szarlotkę i herbatę z cytryną, serwowaną przez miłą obsługę i wyruszam w kierunku Starych Wierchów.

Szlak czerwony prowadzi mnie teraz zalesionym grzbietem, który ma kilka kumulacji, m.in. Bardo (948 m n.p.m.) i Jaworzynę Ponicką (996 m n.p.m.). Po około trzech kwadransach wchodzę na rozległą polanę – Stare Wierchy. W tym miejscu na wysokości 980 m n.p.m. stoi drewniane schronisko PTTK. Wprawdzie dopiero co popasałem na Maciejowej, jednak padający deszcz skłania mnie do kolejnego postoju, aby nieco się rozgrzać przed podejściem na Turbacz.

Około 12.15 wyruszam w kierunku Obidowca (1106 m n.p.m.). Główny Szlak Beskidzki biegnie teraz na wschód, południowym skrajem Gorczańskiego Parku Narodowego. Na trasie panują jeszcze zimowe warunki. Ścieżkę przykrywa gruba warstwa mokrego i kopnego śniegu, który utrudnia wędrówkę. Na szlaku jest pusto, tylko od czasu do czasu pojawiają się narciarze biegowi. Zza drzew odsłaniają się widoki na Tatry. Około godziny 13.00 osiągam szczyt Obidowca, by po chwili zejść na Polanę Każmycką, gdzie stoją drewniane szałasy pasterskie. Po chwili ścieżka zaczyna piąć się w górę po stokach Turbacza. Wraz ze wzrostem wysokości pojawiają się nasilające opady śniegu, a temperaturę odczuwalną obniża dodatkowo wiejący silnie wiatr. Jest to dobry moment na wyciągnięcie z plecaka cieplejszej odzieży. Kilkanaście minut po godzinie 14.00 docieram do znaku informującego mnie, iż do schroniska na Turbaczu pozostało mi pół godziny wędrówki. Nie ma zatem co zawracać, chociaż wokół szaleje śnieżyca, która skutecznie ogranicza widoczność. Szlak pnie się teraz ostro w górę, pomiędzy martwymi drzewami, które wprowadzają dość mroczny nastrój.

W pół do trzeciej moim oczom ukazuje się kamienny obelisk oraz żelazny krzyż – jestem na najwyższym szczycie Gorców. Wokół mnie świerkowy las i żadnych turystów. Pogoda przekonuje mnie, aby nie bawić zbyt długo w tym miejscu i by czym prędzej udać się do położonego 37 m niżej schroniska. Po kilku minutach, spośród śnieżnej zadymki, wyłania się okazały, kamienny budynek schroniska PTTK na Turbaczu, które tak naprawdę leży na skraju Hali Długiej. Jedynym moim marzeniem jest teraz ciepła zupa i spędzenie chociaż chwili w nie zawietrznym miejscu. Widać teraz, iż w górach wszystko jest prostsze – nawet marzenia się spełniają. Po odpoczynku pamiątkowe zdjęcie w kierunku Tatr, których dziś nie widać i pora schodzić w dół.

Podążam więc żółtym szlakiem, który jest częścią Małopolskiego Szlaku Papieskiego. Im niżej tym pogoda co raz lepsza, chociaż warunki nadal zimowe. Na Polanie Rusnakowej mijam drewniana kaplicę Matki Boskiej Królowej Gorców, zbudowaną z okazji pierwszej pielgrzymki papieża – Polaka do ojczyzny. Stad też często zwana jest Kaplicą Papieską. Dalej idę w dół na szczyt Bukowiny Miejskiej, gdzie też schodzę poniżej pułapu chmur. Następnie szlak skręca w las, aby wyprowadzić mnie na polanę Dziubasówki, gdzie podziwiam zachód słońca nad Babią Górą. U moich stóp leży Nowy Targ, a ponad nim górują Tatry. Jeszcze chwila marszu i w Kowańcu (nowotarskie osiedle) zakończę moją górska wędrówkę. Komunikacją miejską dostaję się stamtąd do dworca PKS i około godziny 19.00 opuszczam Nowy Targ.

Z uśmiechem Szeherezady na ustach

5/5 - (4 votes)

Na początku był chłód. Dojmujące zimno, które przenika całe ciało, nie pozwala spać ani myśleć. Towarzyszy mu ciemność, raz po raz rozjaśniona błyskiem zębów w śniadych twarzach lub światłem bijącym z telefonu, który jako jedyny z obecnych ma tyle sił, by o trzeciej nad ranem śpiewać. Warto zapamiętać, że jeśli to nie koszmar po lekturze „Baśni  tysiąca i jednej nocy”, to musi być egipski autobus zdążający z Hurghady do Kairu.

Przyczyny obecnego stanu należy szukać w rodzinnych, egzotycznych wakacjach. To rodzice namówili mnie bym opuściła leżak na plaży, szum morza a nawet hotelowe śniadanie, by zwiedzić „kawałek świata”. Tylko chęcią przygody można wytłumaczyć fakt, że zamiast zapłacić za wycieczkę organizowaną przez biuro turystyczne, postanowiliśmy wybrać się do Kairu na własną rękę. W  ten sposób uniknęliśmy wycieczki rodaków z przewodnikiem, klimatyzowanym autobusem, zapewnionym posiłkiem i innych tego typu atrakcji. Jak się dowiedziałam od taty w ten sposób odmawiając sobie statusu „turystów” staliśmy się „podróżnikami”. Z uwagi na wiatr hulający w autobusie, który wydaje się zbudowany sposobem Macgyver’a; z pudełka zapałek i gumy do żucia (z przewagą tego drugiego), trudno powiedzieć czy termin „podróżnicy” to nobilitacja.

I tak od 23:30 marzniemy w afrykańskim autobusie. Trzeba przyznać, że o ile ogrzewanie nie działa, fotel z oparciem stanowi rzadkość, a już możliwość odchylenia go, to luksus, to jednak głośniki funkcjonują bez zarzutów. Oznacza to, że nawet jeśli któryś z pasażerów spróbuje zasnąć, może mieć pewność, że kierowca do tego nie dopuści włączając nad ranem piękne pieśni, które w takich okolicznościach brzmią, jak charczenie wielbłąda, przerywane kocimi jękami, z których najłatwiej wyłowić najpopularniejsze słowo „Habibi” czyli „kochanie”. Jednak jeśli  kierowca „opuści się w obowiązkach”, wspomoże go uprzejmy pasażer, który także będzie nam umilał drogę muzyką z własnego telefonu.

O piątej nad ranem ujrzeliśmy nasz  komitet powitalny złożony z gwarnego tłumu pomocnych taksówkarzy lub właścicieli hoteli, którzy co dzień zapewne witają nowoprzybyłych, by zaoferować swą pomoc. Jeśli komuś naprawdę chce się uśmiechać i nawoływać o świcie, nie powinno się tego ignorować, toteż wyłowiliśmy taksówkarza, który zawiózł nas swym czarno-białym pojazdem do raczej taniego niż przytulnego hotelu. Dziwny zapach w pokoju zwrócił uwagę na cechę charakterystyczną dla Kairu – bezgraniczny eklektyzm. Za hotelowym oknem rozciągał się dużych rozmiarów śmietnik, nad którym górowała, kontrastując niegdyś zapierająca dech w piersiach willa w stylu wiktoriańskim.

Sam widok łóżka napawał optymizmem i przywodził na myśl domowe ciepło, bez którego jednak należało się obejść, z uwagi na problemy barczystego chłopca hotelowego, który nawet za pięć funtów egipskich nie potrafił włączyć ogrzewania.

Około 9:00 po krótkich negocjacjach z kierowcą taksówki udaliśmy się do Starego Kairu. Jest to jedna z najstarszych zamieszkałych części miasta „Masr al-Qadima” , z uwagi na wiele zabytków z czasów pierwszych chrześcijan nazywana Kairem Koptyjskim. Miałam okazję zobaczyć Kościół Zawieszony, w którym jedną z relikwii stanowi pestka oliwki zjedzonej przez patronkę świątyni – Marię. Informuje o tym nawet niezbędny towarzysz tej podróży „Pascal” – przewodnik. Jednak autor książki zapomniał wspomnieć o trójwymiarowych breloczkach z wizerunkiem Jezusa, w jakie można się tam zaopatrzyć.

Wędrując po Kairze bardzo trudno jest kontemplować nastrój zaśmieconych ulic z osłem przy wozie na każdym rogu, ponieważ na drodze możesz spotkać wielu przyjaciół. Przy czym Egipcjanie, którzy chcą coś sprzedać tytułują się od razu przyjacielem, choć w ich wykonaniu brzmi to ja „frende”, co stanowi mieszankę dialogów z James’a Bonda i gardłowego arabskiego „r”. Co prawda to słowo zależnie od sytuacji, wieku, płci może mieć różne znaczenia. Przyjaciel może być dobrym – hojnym klientem, nawianym turystą a nawet przyszłą żoną ich mniemaniu.

W południe zerwał się porywisty wiatr, niosący ze sobą zapach i pył pustyni, więc gdy dotarliśmy na wzniesienie, na którym znajdowała się Cytadela, oczom naszym ukazała się chmura pyłu pomieszana ze smogiem, która tworzyła mgłę, pokrywającą całe miasto kolorem sepii. „Pascal” nazywa to: „…malowniczą panoramą Kairu.”. Zaiste, widok (a najbardziej pył i kurz jak w czasie burzy piaskowej) zapierał dech w piersiach. Wiatr na wzgórzu zdawał się wnikać przez płaszcze pod skórę oddzielając ciało od kości.

Schodząc do miasta spotkaliśmy przyjaciela, który w odpowiedzi na pytanie o tanią restaurację, ofiarował się zostać naszym przewodnikiem. Poprowadził nas przez zakamarki Kairu arabskiego. Po tysiącu zakrętach wśród uliczek z ogniskami na chodnikach, warsztatach i sklepikach o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu, mieliśmy poznać tętniące życiem, prawdziwe egzotyczne miasto. Zwyczajnych ludzi, kobiet zakrytych chustami z siatkami „Carrefour” na głowach, umorusanych dzieci na rowerkach, które śmiejąc się strachowi w twarz, wyjeżdżały na dwupasmówkę, czyli prawdziwą miejską dżunglę, gdzie człowiek musi walczyć o życie wśród zgiełku klaksonów, smrodu benzyny i kierowców, którzy zdają się nie zauważać różnicy między miękką materią ludzkiego ciała, a blaszaną maską samochodową.

Nasz przewodnik, który jak twierdził był nauczycielem historii, opowiadał różne ciekawostki, okraszając je typowo egipskim humorem i rubasznym śmiechem. W końcu doszliśmy do restauracji, choć to określenie nie oddaje w pełni charakteru pokoiku, wyglądającego jak przerobiona łazienka wciąż wyłożona białymi kafelkami. Zza lady uśmiechało się trzech mężczyzn, dla których stanowiliśmy niemniejszą atrakcję niż oni dla nas. Przemarznięci czekaliśmy na coś, co nasz przyjaciel nazywał enigmatycznie „koszary”, twierdząc, że to egipskie danie. Choć zimna mieszanka ryżu, makaronu, soczewicy i cebuli z początku nas rozczarowała, rozgrzewający sos zadowolił nas w pełni uzupełniając potrawę. Rozstaliśmy się z przewodnikiem, uiszczając przy tym przyjacielskie napiwki, których nie było końca, bo: pensja nauczycielska jest niska, córka nauczyciela kończyła ponoć tego dnia roczek, jeszcze coś dla żony i nim zaczął wymieniać wujów i ciotki – odeszliśmy.

Skierowaliśmy się w stronę bazaru Chan al. – Chalili. Po drodze kilka razy ledwo uszliśmy życiem spod kół samochodów. Minęliśmy monumentalne meczety; sułtanów Hasana i Rifai’ego. Bazar okazał się targowym miastem w mieście, pełnym kolorowych straganów, zapachu shishy, przypraw, kawy po arabsku, kóz, perfum, spalin… Kwintesencja Kairu.

Weszliśmy w płynący, barwny tłum, gdzie nie wiadomo na czym skupić wzrok. Przed każdym straganem stoi sprzedawca, który zrobi chyba wszystko, żeby nakłonić klienta do obejrzenia towarów. Łatwo jest wyłączyć umysł i chłonąć atmosferę, z każdej strony ktoś odzywa się w innym języku, gdy przyznaję się do Polski, okazuje się, że najpopularniejszy w Egipcie jest Adam Małysz, tuż za nim Doda Elektroda. Na jednej z bocznych kairskich ulic odnaleźliśmy smak prawdziwego Egiptu uwięziony w szklance. Niepozorny sklepik z ukrytym staruszkiem za ladą oferuje świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, granatu, a co najdziwniejsze z trzciny cukrowej, która wygląda jak wysuszony patyk, a sok orzeźwia słodyczą.

Nie był to jednak koniec przygód, których zwieńczeniem miała być droga powrotna. Wsiedliśmy do taksówki, kierowca prowadził po kairsku, co oznacza styl Schumahera z elementami rodem z gry „Need For Speed”. Wciśnięci w fotele próbowaliśmy rozkoszować się arabską muzyką radia i śpiewem kierowcy. Jednak na trzypasmowej ulicy, zatłoczonej, pełnej gorąca i odgłosów klaksonów, pewien człowiek wskoczył na maskę naszej taksówki. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej perspektywy. Widocznie mężczyzna przemykał się między samochodami nauczony doświadczeniem, ale nie zauważył jadącej obok ciężarówki taksówki. Nasz kierowca wysiadł z samochodu. Ofiara podniosłą się z ziemi. Wszyscy Arabowie z pobliskiej kawiarni wylegli na ulicę, zaczęli pocieszać i przytulać poszkodowanego. Mieliśmy nadzieję, że nic mu nie jest, ale też obawialiśmy się, co ci dzicy i nieprzewidywalini ludzie zrobią z naszym kierowcom. On zaś podszedł do potrąconego chłopaka, pocałował go po ojcowsku w czoło, powiedział coś, po czym wsiadł do taksówki i ruszyliśmy do hotelu. Byliśmy zaskoczeni, a kierowca zdenerwowany mruczał pod nosem coś, co jakiś czas zwracając się do nas po angielsku, mamrocząc: „..don’t see… huh..stupid..”.

Długo po powrocie do kraju wciąż wspominamy ten incydent, mając nadzieję, że potrącony przez nas mężczyzna cieszy się dobrym zdrowiem.

Całą wyprawę do Kairu zawsze będę pamiętała jako magiczny spacer po tętniącym życiem, orientalnym i tak różnym od wszystkiego, co dotychczas widziałam mieście paradoksów. Muszę przyznać rację bohaterowi jednej z „Baśni tysiąca i jednej nocy”, który mówi,:”Kto Kairu nie widział, ten nie widział świata. Proch na jego ulicach to pył złoty. Nil cudem jest prawdziwym, kobiety niczym czarnookie dziewice w raju. I jakże mogło być inaczej, skoro miasto to jest Matką Świata?”.

Julia Gierczyk

Arboretum w Rogowie – wkraczamy do ogrodów

5/5 - (4 votes)

Niebagatelne drzewa i fantazyjne kwiaty kojarzą się Polakom zazwyczaj jedynie z zagranicznymi wycieczkami, a szkoda, bo w Rogowie znajduje się wyjątkowy ogród – oaza spokoju,
w którym spotkamy rośliny… na co dzień niespotykane.

CZYM JEST ARBORETUM?

Nazwa pochodzi od łacińskiego słowa „arbor”, które oznacza po prostu – drzewo. Terminem tym określa się ogrody botaniczne, które wykorzystywane są w celach naukowych, ale również edukacyjnych. Arboretum w Rogowie należy do pereł ogrodów europejskich, szczyci się także bogatą historią. Powstał w 1923 r. i od początku związany był z Wydziałem Leśnym  SGGW.
Jeszcze przed wybuchem wojny w 1939 r. obiekt miał rozwijać doświadczalnictwo leśne, ale później zaczęto sadzić ozdobne drzewa, które wkrótce stały się fundamentem kolekcji dendrologicznej.

PEREŁKI ARBORETUM

Gdy w ogrodzie sadzono fantazyjne okazy krzewów i drzew, powstało tu także coś wyjątkowego – Alpinarium, które stanowi swoistą mekkę dla miłośników botaniki.
Alpinarium to wyjątkowy ogród skalny z roślinami górskimi. Oprócz roślin znajduje się tutaj pełno źródeł i strumyków, które nadają temu miejscu charakteru. Znajdziemy tu ponad 400 gatunków roślin z gór z całego świata. Najmłodszym dzieckiem Alpinarium jest torfowisko wysokie z gatunkami roślin z różnych kontynentów, zasilane jest jedynie deszczem.

W Arboretum znajdują się także kolekcje roślin zielnych, roślin tropikalnych i drzewiastych.

Ci, którzy zechcą kawałek ogrodu zabrać do domu będą zadowoleni wiadomością, że obiekt posiada własny punkt sprzedaży roślin. Arboretum nie posiada stałej oferty sprzedażowej, dlatego warto skontaktować się z obiektem wcześniej. Ceny wahają się w granicy 10zł – 50 zł.

Pobyt w ogrodach można połączyć ze zwiedzaniem Muzeum Lasu i Drewna, znajdującego się przy Centrum Edukacji Przyrodniczo – Leśnej, z przejażdżką zabytkową koleją wąskotorową oraz z pieczeniem kiełbasek na ognisku.

Arboretum to świetne miejsce na weekendowy wypad za miasto. Możemy tu podziwiać rośliny, które być może w innych okolicznościach, nie byłoby nam dane zobaczyć. Ci, którzy mieli okazję zwiedzić Arboretum twierdzą, że panuje tu specyficzna atmosfera i jak się domyślamy, wyjątkowy zapach. Obiekt został wielokrotnie doceniany, m.in. w 2008 r. ogrody zdobyły tytuł
„Perły w Koronie Ziemi Łódzkiej” jako największa atrakcja turystyczna Regionu Łódzkiego.

PRAKTYCZNE WSKAZÓWKI

  • Arboretum można zwiedzać indywidualnie, a także z przewodnikiem.
    Opcja „z przewodnikiem” staje się obligatoryjna w przypadku grup min. 15 osobowych. Wycieczkę taką należy wcześniej zapowiedzieć, najlepiej z miesięcznym wyprzedzeniem.
  • Godziny otwarcia Arboretum i punktu sprzedaży roślin oraz ceny biletów można sprawdzić
    na stronie www obiektu.

Turystyka nad Jeziorem Czorsztyńskim

5/5 - (5 votes)

Jeziorno Czorsztyńskie, położone w malowniczej części południowej Polski, stanowi jedno z największych sztucznych zbiorników wodnych w kraju. Otoczone majestatycznymi szczytami Pienin i górami Gorcami, stanowi ważny punkt na mapie turystyki krajowej. Jego urok, połączony z bogatą historią i kulturą regionu, przyciąga co roku setki tysięcy turystów.

Położenie i charakterystyka: Jeziorno Czorsztyńskie powstało w wyniku spiętrzenia wód rzeki Dunajec. Znajduje się ono pomiędzy dwoma zamkami – w Niedzicy i w Czorsztynie, które stanowią jedne z głównych atrakcji tego rejonu. Jego powierzchnia wynosi około 11 km², a głębokość sięga do 56 metrów. Zbiornik ten nie tylko pełni funkcje retencyjne, ale stał się również ważnym elementem krajobrazu i atrakcją turystyczną regionu.

Atrakcje turystyczne: Na pierwszym miejscu, kiedy myślimy o turystyce nad Jeziorem Czorsztyńskim, stoją wspomniane już zamki. Zamek w Niedzicy, nazywany też „Zamkiem na Pienińskim Zamczysku”, jest średniowieczną budowlą o bogatej historii, która przyciąga nie tylko miłośników historii, ale również legend i tajemnic. Zamek w Czorsztynie, choć w ruinie, również kryje wiele tajemnic i stanowi doskonałe miejsce do spacerów z pięknymi widokami na okolicę.

W okolicach jeziora znajduje się wiele szlaków turystycznych prowadzących przez Pieniny i Gorce, które umożliwiają turystom aktywny wypoczynek na łonie przyrody. Szlaki te przyciągają zarówno pieszych, jak i rowerzystów, oferując im wspaniałe panoramy, różnorodność flory i fauny oraz ciekawe formacje skalne, takie jak słynne Skałki Pienińskie.

Jeziorno Czorsztyńskie jest również miejscem atrakcyjnym dla miłośników sportów wodnych. Można tu uprawiać żeglarstwo, kajakarstwo czy windsurfing. Dla tych, którzy wolą bardziej spokojne formy wypoczynku, dostępne są wycieczki statkiem po jeziorze.

Kultura i tradycje regionu: Obszar wokół Jeziorna Czorsztyńskiego jest miejscem, gdzie kultura górali pienińskich jest wciąż żywa. Wiele miejscowości zachowało tradycyjne budownictwo, a mieszkańcy chętnie prezentują swoje zwyczaje, tańce i pieśni. W okresie letnim organizowane są różnego rodzaju festiwale i imprezy folklorystyczne, które przyciągają turystów chcących poznać kulturę tego regionu.

Infrastruktura turystyczna: Wzrost popularności turystyki w rejonie Jeziorna Czorsztyńskiego doprowadził do rozwinięcia się bogatej infrastruktury turystycznej. Wiele miejscowości oferuje zakwaterowanie w pensjonatach, hotelach, agroturystyce czy kempingach. Ponadto w okolicy działa wiele wypożyczalni sprzętu wodnego, szkółek żeglarskich i kajakowych oraz firm oferujących organizację spływów Dunajcem.

Podsumowując, Jeziorno Czorsztyńskie z jego malowniczym otoczeniem, bogatą historią i kulturą stanowi jeden z głównych punktów na mapie turystyki południowej Polski. Oferuje ono szeroki wachlarz atrakcji dla osób w każdym wieku, zapewniając zarówno aktywny, jak i spokojny wypoczynek na łonie przyrody.

Plan weekendu nad Jeziorem Czorsztyńskim:

Piątek:

Wieczór:

  1. Przyjazd do wybranej miejscowości nad Jeziorem Czorsztyńskim: Po przyjeździe zakwaterowanie w wybranym miejscu – może to być pensjonat, agroturystyka lub kemping.
  2. Kolacja w regionalnej restauracji: Idealna okazja, by spróbować tradycyjnych potraw góralskich i poczuć atmosferę regionu.
  3. Spacer nad brzegiem jeziora: Chwila relaksu po podróży i pierwszy kontakt z pięknym krajobrazem.

Sobota:

Rano:

  1. Śniadanie w miejscu zakwaterowania lub w jednej z okolicznych restauracji.
  2. Rejs po jeziorze: O godzinie 10:00 udajemy się na przystań, skąd wyrusza rejs po jeziorze. Możliwość podziwiania zamków i gór z perspektywy wody.

Południe:

  1. Wizyta w Zamku w Niedzicy: Zwiedzanie z przewodnikiem i poznawanie historii tego fascynującego miejsca.
  2. Lunch w restauracji z widokiem na jezioro: Krótka przerwa i okazja do spróbowania kolejnych regionalnych specjałów.

Popołudnie:

  1. Wędrówka szlakiem po Pieninach: Aktywny spacer z pięknymi widokami, podczas którego można podziwiać charakterystyczne formacje skalne i przyrodę regionu.
  2. Wypożyczenie sprzętu wodnego: Po powrocie z wędrówki, relaks na wodzie – kajak, rower wodny czy łódź.

Wieczór:

  1. Grill lub ognisko: Wspólne spędzenie czasu w otoczeniu przyrody, pieczenie kiełbasek i śpiew przy gitarze.
  2. Nocne obserwacje gwiazd: Dzięki niskiemu zanieczyszczeniu światłem, region ten jest idealny do obserwacji nocnego nieba.

Niedziela:

Rano:

  1. Śniadanie w miejscu zakwaterowania.
  2. Wizyta w ruinach Zamku w Czorsztynie: Spacer po ruinach i podziwianie widoków z wysoko położonych punktów.

Południe:

  1. Picnic nad jeziorem: Przygotowanie prowiantu i spędzenie czasu na jednej z plaż nad Jeziorem Czorsztyńskim.
  2. Relaks i kąpiel w jeziorze: Korzystanie z uroków jeziora i chwila wytchnienia przed powrotem do domu.

Popołudnie:

  1. Zakupy pamiątek: Kupno tradycyjnych produktów regionu czy rękodzieła, które będą przypominać o tym wyjątkowym weekendzie.
  2. Wyjazd do domu: Z pełnym bagażem wspaniałych wspomnień opuszczamy Jeziorno Czorsztyńskie.

Taki plan weekendu nad Jeziorem Czorsztyńskim pozwoli w pełni wykorzystać potencjał tego miejsca, połączyć aktywny wypoczynek z relaksem oraz poznać najważniejsze atrakcje regionu.

Liban bogaty różnorodnością

5/5 - (5 votes)

Jeśli ktoś organizowałby kiedyś konkurs na miejsce na świecie, które pokazuje niezłomność człowieka, to moim zdaniem mógłby do tej kategorii nominować Bejrut. Rozdzierany wojnami, zamachami i zamieszkami, zawsze się odradza, nie tracąc nic ze swej żywotności, tej nieustannej energii, która każe mu przetrzymywać wszystko. A Bejrut to jedynie jedno z miejsc kuszącego, pełnego zróżnicowania kraju, jakim jest Liban.

Najpierw wątek osobisty. Mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że dla mnie w pewnym sensie od Libanu się wszystko zaczęło. To właśnie pod wpływem mojej znajomości z przyjacielem, który jest pół-Libańczykiem, zaczęłam interesować się kulturą arabską, która nie przestała mnie fascynować do dzisiaj (a nawet, rzec można, obserwuje się wręcz proces odwrotny…). Od dziewięciu już lat słuchałam opowieści o tym państwie, o życiu codziennym w jego stolicy (np. o tym, że prąd jest wyłączany na parę godzin w ciągu dnia i wówczas przechodzi się na opłacany oddzielnie generator), przeżywałam trudne chwile, gdy w 2006 roku miała miejsce inwazja Izraela. Mimo to za każdym razem gdy miałam się tam wybrać, najróżniejsze rzeczy stawały mi na drodze. W końcu udało się i mogłam skonfrontować swoje budowane od lat wyobrażenie z tym, co zobaczyłam na własne oczy.

Liban nazywany jest od dziesiątków już lat Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Tak samo budował ongiś swoją potęgę na bankowości, tak samo jego obywatele to istna mieszanka religijna. Dawniej stosunek muzułmanów do chrześcijan stanowił pół na pół, obecnie statystyka zmieniła się na korzyść tych pierwszych. W Libanie nadal obowiązuje klucz wyznaniowy przy obsadzaniu najważniejszych urzędów w państwie.

W Libanie na porządku dziennym widzi się zatem dziewczyny w mini, spacerujące w spokoju obok swoich koleżanek szczelnie okrytych hidżabami. Na mieście wiszą reklamy tak po arabsku, jak i francusku czy angielsku. Libańczycy uczęszczają do szkół arabskich (libańskich), francuskich (Uniwersytet św. Józefa) czy amerykańskich (Uniwersytet Amerykański w Bejrucie). Dostępna jest prasa w tych językach, książki. To wszystko sprawia, że ludzie w Libanie często są dwu- czy trzyjęzyczni i to w pełni tego słowa znaczeniu, umiejętnie lawirując między językami, w zależności od okazji. Ponadto wielu z nich ma mieszane korzenie lub studiowało zagranicą – w końcu Libańczyków mieszka więcej poza Libanem niż w Libanie.

To wszystko zapewne przyczynia się do tego, że Libańczycy są naprawdę otwarci i gościnni. Podczas swojego pobytu wielokrotnie tego doświadczyłam. Wiele osób szeroko się do mnie uśmiechało, widziałam też np. żołnierza, który na lotnisku podał cukierka ojcu pewnej małej dziewczynki. Z racji swojej mało ustabilizowanej sytuacji, oględnie mówiąc politycznej, turyści często omijają Liban, udając się do sąsiedniej Jordanii czy Syrii. Dawna potęga turystyczna kraju podupada, wielkie hotele świecą częstokroć pustkami. To sprawia, że przyzwyczajeni do gości Libańczycy wydają się ich bardzo spragnieni.

Tymczasem Liban ma tyle do zaoferowania, że naprawdę warto tu przyjechać. Poza krótkimi gorącymi okresami nie jest tu tak niebezpiecznie, jak mogłoby się wydawać. Na niektórych budynkach wiszą wprawdzie plakaty zabitych w zamachach polityków czy dziennikarzy, a przed wyborami atmosfera bywa napięta, ale emocje szybko opadają i piękno Libanu można wówczas odkrywać bez najmniejszych przeszkód. A jest co zobaczyć.

Skoro zaczęłam od Bejrutu, wypada oddać stolicy pierwszeństwo. To miasto noszące ślad burzliwej historii kraju. Gdzieniegdzie widać jeszcze budynki obrócone w ruinę podczas któregoś z konfliktów. Niektórych nikt póki co nikt nie rusza, gdyż właściciele nie mogą dojść do porozumienia względem odbudowy. Inne, jak te na Downtown czyli w centrum, po renowacji są prawdziwą ozdobą miasta. Budzą jednak mieszane uczucia, gdyż wielu dawnych właścicieli potraciło tu swoje posesje, za które rząd wypłacił im znacznie mniej warte odszkodowania. Niektórzy bejrutczycy czują się zatem jakby trochę wyrzuceni z własnego centrum miasta, postrzegają je jako sztuczną fasadę przygotowaną pod turystów. Ci jednak będą z pewnością zachwyceni.

W centrum miasta znajduje się również ogromny meczet finansowany przez Arabię Saudyjską. Jego piaskowy kolor doskonale komponuje się z barwami Downtown, jego wielkość już jakby mniej. Wzniesiony z saudyjskim rozmachem, został odczytany jako afront w stosunku do chrześcijan, gdyż kompletnie zdominował architekturę miasta, w tym jego liczne kościoły. Warto jednak, będąc tutaj, wejść do środka i zobaczyć wspaniałe kryształowe kandelabry. Oczywiście dla kobiet obowiązuje oddzielne wejście.

Zaraz obok meczetu w ogromnym, białym namiocie znajduje się trumna zabitego w zamachu 14 lutego 2005 roku Rafika Haririego, dwukrotnego premiera kraju, oraz jego ochroniarzy.

Stąd mamy również widok na sławny pomnik męczenników.

Oczywiście jak chyba każde arabskie miasto położone nad brzegiem morza, także Bejrut ma swój Corniche, tj. deptak. W książce o tym niesamowitym mieście, którą czytałam przed wylotem, opisano ten bulwar jako miejsce, w którym wszyscy Libańczycy czują się równi i wolni. Tutaj każdy ma prawo spacerować, biedny i bogaty. Deptak nie leży ani w dzielnicy muzułmańskiej, ani chrześcijańskiej – jest teren niczyim, a więc terenem tak samo moim jak i cudzym. Stąd można zobaczyć Gołębią Skałę, z charakterystycznych otworem – częsty obrazek w przewodnikach po Libanie.

Jak zostałam poinformowana przez mieszkańca stolicy, Bejrut nie byłby sobą bez życia nocnego. Młodzież bawi się na ulicy Gemmayze, która nagle, niezbyt wiadomo dlaczego, wyrosła na klubowo-pubowe zagłębie. Jeden lokal za drugim – cały ciąg knajp kusi muzyką, alkoholem i czym sobie tylko można życzyć. Także swoimi pięknymi i młodymi bywalcami – niesamowicie urodziwymi Libankami, ubranymi i uczesanymi jak modelki z najlepszych francuskich żurnali i smagłymi, zmysłowymi Libańczykami. Choć trzeba tutaj uczciwie przyznać, iż urodzie tych pierwszych często dopomógł skalpel – operacje plastyczne są tu stosunkowo popularne.

Ze względu na tę swobodę wiernymi turystami pozostają w Libanie Arabowie z krajów Zatoki Perskiej – tutaj odnajdują też chłodniejszy klimat, jednocześnie zaś cały czas pozostają w kraju arabskim, gdzie czują się bardziej jak u siebie niż w Europie.

Co ciekawe, w Bejrucie funkcjonuje coś takiego jak valet. Nie masz gdzie zaparkować? Żaden problem. Podjeżdżasz pod klub czy restaurację, oddajesz kluczyki specjalnemu valet, a on już znajdzie miejsce dla Twojego wozu. Gdy chcesz wrócić do domu, wręczasz mu kwitek i drobną sumę pieniędzy, a on przyprowadza Ci samochód z powrotem. Proste?

To jest zatem Bejrut – każda tkanka miasta, obojętnie czy wielokrotnie sklejana czy też tworzona od nowa przez zatokowy kapitał, tętni życiem, feerią barw i robi wszystko, byle tylko szkoda było się położyć spać.

Zaledwie 20 km na północ od Bejrutu leży Jounieh (Dżunija). Po drodze mija się Nahr al-Kalb, Rzekę Psa, która wg jednej teorii swą nazwę wzięła od skowytu, jaki wydaje jej woda. Wokół kolejne wojska zdobywców pozostawiały tablice, upamiętniające swój przemarsz. W Dżunijji zaś znajduje się sławne Cassino du Liban, świadectwo kasynowej potęgi Libanu. Nad Dżunijją wznosi się Harissa, gdzie na górskim szczycie stoi Bazylika Matki Bożej Libanu wraz z białą figurą tejże. To tutaj przebywał papież Jan Paweł II podczas swojej wizyty w Libanie. Miejsce niezwykle urokliwie, a roztaczająca się stąd panorama z powodzeniem przyciąga tak turystów, jak i Libańczyków wszystkich wyznań.

Natomiast na południe od Bejrutu warto udać się do Pałacu Bajt ad-Din, zbudowanego w I połowie XIX w. dla emira Baszira asz-Szihaba. Piękna architektura z tradycyjnymi elementami arabskimi, zachowane wnętrza czy łaźnie oraz uroczy, spokojny ogród – to wszystko sprawia, że można nie chcieć opuścić tego miejsca. Dla miłośników tego typu zabytków w okolicy znajduje się również Deir al-Qamar. Można także zajrzeć do Moussa Museum, gdzie przedstawiono scenki rodzajowe z życia dawnych Libańczyków. Wracając warto się zatrzymać w którejś z restauracji na świeżym powietrzu, gdzie kelner przyniesie nam nieokreśloną bliżej liczbę małych talerzyków z różnymi przystawkami. Kuchni libańskiej poświęcę dosłownie dwa słowa, gdyż smaku opisać się nie da – należy spróbować. W każdym razie polecam biały serek labneh, rzecz jasna hummus, tabouleh, ale i ajran do picia oraz libańską lemoniadę z miętą – ta polska przypominająca lekko cytrynową wodę nie ma przy niej racji bytu. I oczywiście słodycze, osiągające nieraz maksimum w skali słodkości.  W Libanie trzeba jeść miejscowe rzeczy, gdyż nawet wśród samych krajów arabskich, kuchnia libańska cieszy się zasłużonym uznaniem.

Warto pojeździć trochę po kraju we wszystkie strony i na południu dotrzeć do Sajdy i Tyru. W Sajdzie urzeka Zamek Morski, oblewany w sensie dosłownym przez morskie fale oraz bazar. Miasteczko ma wybitnie portową atmosferę. Tyr zaś to raj dla wielbicieli wykopalisk z czasów rzymskich. Ruiny amfiteatru są dziś ulubionym miejscem joggingu okolicznych mieszkańców. Oczywiście najznamienitszym terenem wykopalisk w Libanie jest tak naprawdę sławny Baalbek – jednak ponieważ stanowi on często kryjówkę dla bardziej ekstremalnego elementu, z racji zbliżających się wyborów zrezygnowaliśmy z jego zwiedzania (co zresztą zaraz zostało przekute w argument, dlaczego mam wrócić wkrótce do Libanu). Południe ma, upraszczając, klimat bardziej szyicki i hezbollahowy – trochę bardziej konserwatywnie, więcej kobiet w hidżabach, powiewające tu i ówdzie flagi Hezbollahu i plakaty szahidów (męczenników).

Przy drugim krańcu kraju, na północy, również zachowawczy Trypolis. Tutaj znajduje się główna siedziba sławnych producentów naturalnego mydła, Khan al-Saboun – z ich sklepu wyjdziemy niewątpliwie natarci wszelkimi możliwymi balsamami, kremami i z nosami pełnymi orientalnych zapachów mydeł, pomagających na wszelaki bolączki ciała i duszy. Ponadto oczywiście bazar, w pełnym tego słowa znaczeniu. Co może zadziwiać, to mnogość plakatów z podobiznami różnych polityków, biorących udział w wyborach – dość biedna ludność Trypolisu próbuje sobie tym sposobem dorobić do skromnego budżetu.

W górach na północy Libanu podziwiać można także symbol tego kraju – cedry. Podczas mojego pobytu (kwiecień), leżał i padał tam śnieg. W zagubionej gdzieś pośród skalistych urwisk miejscowości Bszarra, znajdziemy Muzeum Chalila Dżubrana. Stąd wywodził się mistrz pióra, ale i pędzla – muzeum gromadzi jego obrazy, znajduje się tu również jego grób.

Obok miast i bogatej spuścizny wielu cywilizacji, jaką odnajdziemy w Libanie na każdym kroku (nawet w samym centrum Bejrutu przypadkiem odkryto antyczne ruiny…), także natura osiąga tutaj niesamowite bogactwo. Góry są miejscami tak zielone, iż zapomnieć można o tym, że znajdujemy się na Bliskim Wschodzie.

Absolutnie obowiązkowym punktem programu zwiedzania Libanu jest właśnie jeden z tutejszych cudów przyrody, tj. Jaskinia Dżeita – a właściwie kompleks dwóch jaskiń, z czego w drugiej pływa się specjalną łódką. Nacieki, jakie wytworzyła tu natura, zapierają dech w piersiach. Na jednej ze ścian odkryłam nawet strukturę podobną do sławnego skarbca z jordańskiej Petry. Miejsce jest nominowane do listy nowych cudów świata.

Długo można by jeszcze prawić o Libanie. Tyle już widziałam, a tyle jeszcze pozostało do odkrycia. Kraj ten przypomina wielokolorowy patchwork, do którego każdy doszył jakąś swoją unikalną materię. Libańczycy dumni ze swojej wyjątkowości, mają jednocześnie pewne problemy z własną tożsamością – czy są Arabami, skoro nieraz bliżej im do Europy? A może, jak twierdzą niektórzy, są Fenicjanami? Niezależnie od tego, kim się czują, niech pozostaną Libańczykami. Bo tak jest dobrze.

Marta Minakowska