Jo-wialna Jo-rdania

5/5 - (4 votes)

Pascal wydał przed paru laty przewodnik Bliski Wschód: Syria, Jordania, Liban. Do Libanu   i Syrii udało mi się go zabrać, a więc by mógł on całkowicie dopełnić swojego przewodnikowego żywota, pozostawała jeszcze tylko Jordania. Ta zresztą od dawna mnie kusiła. Prozachodnie królestwo regionu posiada ogrom turystycznych perełek dosłownie dla każdego. W Jordanii  raj odnajdzie i amator archeologii, i zapalony nurek, i miłośnik wspinaczek.

Lotnisko w Ammanie, Queen Alia Airport, nosi imię jednej z żon poprzedniego króla, Husajna. Spogląda ona pogodnymi oczami na ludzi kłębiących się w sali odlotów. Zginęła w katastrofie lotniczej. Król Husajn żenił się aż cztery razy, choć nigdy nie miał więcej niż jednej żony w tym samym czasie. Porównując jego wybranki, stwierdzić można, iż upodobał sobie kobiety o urodzie zachodniej. Matka obecnego króla, Abdullaha II, jest Angielką. Może z tego, poza jego młodym wiekiem, wynika spora otwartość króla na Zachód i zarządzanie przez niego monarchią w sposób nowoczesny. Abdullah II jeździ na motorze, lata helikopterem, a jego śliczna żona, pojawiająca się na okładkach pism dla kobiet królowa Rania, prowadzi swój video-blog na YouTube.

A zatem stolica – Amman. Amman rozłożył się wygodnie na wzgórzach, a skoncentrował wokół sieci kilku rond. Jak w wielu innych bliskowschodnich miastach, kwestia nazewnictwa ulic jest tu pomysłem dość świeżym. Miejscowi w celu lokalizacji jakiegoś miejsca posługują się metodą opisową – to obok banku,  meczetu, sklepu Ahmada z owocami, przy czwartym rondzie. Przejście z ulicy na ulicę może też się wiązać z koniecznością wdrapania się na niejedne schody, a już na pewno z lawirowaniem między pędzącymi samochodami. Mimo to warto po stolicy pospacerować i zobaczyć choć kilka miejsc, np. Meczet Husajna. Podobnie udać się można na wzgórze z pozostałościami meczetu Umajjadów. Koniecznie należy skierować swe kroki do ruin teatru, w którego nawach mieszczą się dwa małe muzea, interesujące dla każdego, kto pasjonuje się etnografią. Podczas mojego pobytu otwarte było niestety tylko jedno, ale i ono dawało możliwość obejrzenia strojów z różnych części Jordanii oraz Palestyny, a także tradycyjnych ozdób.

Kogo zmęczyło typowo bliskowschodnie, hałaśliwe Downtown Ammanu, powinien udać się na reprezentacyjny deptak Wakalat lub na Rainbow Street. Oba miejsca wyglądają jak promenady którejś z europejskich stolic, z licznymi ekskluzywnymi butikami, restauracjami i kawiarniami. Z tych ostatnich warto wymienić kultową Books@Cafe, ośrodek wolnej myśli w Jordanii, w którym nie tylko kupimy książkę i napijemy się kawy (lub czegoś mocniejszego), ale i dowiemy o wydarzeniach artystycznych, mających miejsce w stolicy czy obejrzymy jakiś odważniejszy film. To w tych miejsach gromadzi się w weekend jordańska młodzież.

Amman stanowi też świetną bazę wypadową dla kilku innych miejscowości, w których mieszczą się kolejne gratki dla turystów, a które niekoniecznie dysponują solidną bazą noclegową. Warto korzystać z miejscowych mini-busów, które odjeżdżają z kilku stacji autobusowych, rozsianych po całym mieście. Przejażdżka w jedną stronę nigdy nie kosztuje więcej niż 2 JD (jordański dinar, który w czasie naszego wyjazdu kosztował ok. 4,4 zł), a zdarza się zapłacić i 600 piastrów. Zrezygnowanie z taksówki na koszt takiego busa łączy się jednak z pewną nieprzewidywalnością podróży. Odjeżdżają one bowiem wtedy, kiedy zapełnią się pasażerami, a zatrzymują w miejscach przez nich wskazanych. To sprawia że nie wiadomo kiedy się odjedzie, ani za ile dojedzie, daje za to możliwość poczucia miejscowego klimatu oraz przekonania się na własne oczy o trudach pracy bliskowschodniego kierowcy. Nie tylko obserwuje on bacznie pobocze drogi, by zabrać z niego kolejnych podróżnych, ale   i mimo grającego głośno radia musi usłyszeć każde pukanie w szybkę, oznajmiające, że jakaś kobieta chce właśnie opuścić busik (skromnej muzułmance niekoniecznie wypada krzyczeć do obcego faceta, żeby się zatrzymał).

Wyprawa do Dżarasz (Jerash) usatysfakcjonuje w pełni amatorów zdjęć w rodzaju ja i kolumna. Po całym terenie rozsiane są zachwycające swym kunsztem pozostałości dawnego rzymskiego miasta: świątynie kolejnych wyznań (te poświęcone Artemidzie czy Zeusowi, ale i meczet czy kolejne kościoły), nimfeum, a także hipodrom, na którym i dziś urządzane są ku uciesze odwiedzających wyścigi rydwanów. Można tu swobodnie spędzić kilka godzin.

Podobnie z Ammanu wybrać się można na zwiedzanie zamków rozsianych we wschodnej, pustynnej części kraju: Harraneh, Qusayr Amra, Qasr al-Hallabat, Qasr al-Azraq oraz Hammam al-Sarah. Tu zdanym się jest na wypożyczenie własnego samochodu lub wykupienie wycieczki, jako że transport publiczny nie pokrywa tej trasy. Właściwie określenie ułożonych w pętlę budowli jako pustynne zamki jest sporym uproszczeniem –  na trasie znajdują się bowiem choćby i ruiny dawnej łaźni (Hammam al-Sarah). Myli się też ten, kto spodziewałby się zastać tu jedynie stosy beżowych cegieł – budowle nie tylko pysznią się niesamowitymi detalami architektonicznymi, ale i mozaikami czy freskami! W jednej z nich (Qasr al-Azraq) przesiadywał w swoim pokoju sławny Lawrence z Arabii który pomagał Arabom podczas potyczek z Turcją Osmańską. Nie tylko planował tu strategię ataku, ale i pił herbatę, godzinami gawędził z przyjaciółmi i podziwiał okolice, o czym świadczą pozostawione przez niego zapiski. Dawniej do zamków wysyłano też książęta z dynastii panujących, by wychowani w przepychu i miejskich wygodach, nie zapomnieli o pustynnym rodowodzie swojego klanu.

Z Ammanu wyskoczyć się da także na jeden dzień do Madaby. Trochę tu turystycznie, trochę też jakby bardziej chrześcijańsko w atmosferze. W jednym z miejscowych kościołów mozaika na ścianie upamiętnia wizytę Jana Pawła II. Spaceruje tu też więcej pań z odkrytymi włosami. Miasteczko słynie przede wszystkim z mozaik rozsianych w kilku różnych punktach miasta, z czego  najsławniejszą jest mapa Bliskiego Wschodu, znajdująca się na posadzce Kościoła św. Jerzego. Ponoć zaskakuje swoją akuratnością i dzisiejszych kartografów, a powstała w VI wieku. Część miejsc przedstawionych zostało przy pomocy symboli, wiele z nich artysta podpisał. Nie wiadomo do końca, czemu miało jego dzieło służyć. Podejrzewa się, że jego celem było ułatwienie pielgrzymom zlokalizowania wszystkich świętych miejsc, które chcieli odwiedzić podczas swojej wędrówki. Jeśli ktoś już pokluczy wystarczająco długo uroczymi uliczkami Madaby, by ruszyć dalej, powinien udać się na pobliską Górę Nebo. To z niej Mojżesz ujrzeć miał Ziemię Obiecaną, do której nigdy nie wszedł, tu też znajduje się jedno z wielu rzekomych miejsc jego pochówku. Stając na szczycie (nie, nie trzeba się wspinać, prowadzi tu łagodna droga), podziwiać można rozciągający się wokół, zapierający dech w piersiach widok. Tabliczka informacyjna ułatwia zlokalizowanie zarysów Jerozolimy, Jerycha czy Nablusu. To miejsce otoczone nimbem świętości także i dla muzułmanów, którzy również uważają Mojżesza (Musę) za proroka. Na pobliskim drzewku można zawiązać chusteczkę, która zapewni błogosławieństwo. Na pewno w każdym razie nie zaszkodzi.

Po dostarczeniu przeżyć dla ducha, warto poświęcić dzień i dla ciała.

Amman Beach nie znajduje się wcale w Ammanie i co więcej, wcale nie tak prosto się do niej dostać ze stolicy (preferowana opcja: busik+taksówka). Jest także dość droga – wstęp to koszt 15 JD, ale… Ta plaża nie jest plażą zwyczajną. Położona jest bowiem nad Morzem Martwym. Wejście do wody, której zasolenie zabija wszystko prócz bakterii, rzeczywiście stanowi nie lada przeżycie. Unoszenie się na jej powierzchni jest zabawne, choć nie należy do najprzyjemniejszych – przypominają się wszystkie zadrapania, które zdarzyło się zaliczyć w przeciągu ostatnich kilku dni. To posypywanie ran solą w sensie dosłownym. Stąd też choć po wejściu na Amman Beach kompleks kilku basenów może wydawać się niedorzecznym marnotrastwem w obliczu bliskości morza i to w dodatku tak nietypowego, większość ludzi po krótkiej zabawie w soli resztę dnia spędza właśnie w basenie. Poza wygrzaniem i rozruszaniem kości oraz uzyskaniem boskiej opalenizny, ciału można tu za dodatkową opłatą sprawić jeszcze jeden luksus czyli wysmarować się błotem, wyciąganym z Morza Martwego. Kosmetyki z Morza Martwego są znane i w Polsce, ale taka świeża porcja błota ze właściwego mu źródła działa wprost rewelacyjnie. Czarna maź zasycha w słońcu na skórze, by po jej zmyciu odsłonić nową, ultragładką wersję naskórka. Efekt utrzymuje się kilka dni!

Po powyższych atrakcjach dostępnych prosto z Ammanu, polecam przeprowadzkę. Warto udać się do małej wioski Dana, gdzie mieszka aktualnie 40 osób, a która stała się przyczółkiem dla turystów ze względu na swoje niesamowite położenie. Rezerwat Dana dysponuje całą gamą szlaków dla bardziej i mniej ambitnych (leniwych),  w tym takimi, które pokonywać należy z przewodnikiem. Ale i zwykły spacer do Wadi Dana (doliny), jest niezwykle urokliwy. Warto spędzić w wiosce choć jeden dzień, by uspokoić skołatane nerwy, pozbyć się z organizmu wszelkiego stresu i pooddychać świeżym powietrzem. Życie toczy się tu powoli, dzieciaki bawią się głównie patykami, a źródłem największego hałasu są… osiołki, których porykiwania odbijają się echem o skaliste ustępy. To właśnie ten harmider był prócz wszędobylskich komarów podawany przez naszego gospodarza jako główny argument na to, żebyśmy odstąpili od opcji spania na dachu. Warto bowiem wiedzieć, że w wielu hotelach w całej Jordanii istnieje możliwość spania na dachu, co może być bardzo przyjemnym przeżyciem, pozwala też bardzo obniżyć koszty noclegu. By być z tego rozwiązania zadowolonym trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w mieście donośny hałas klaksonów trwa przez całą dobę oraz że nie będzie się mieć możliwości skorzystania z klimatyzacji/wiatraka po dniu pełnym zwiedzania. Do Dany z Ammanu należy się przetransportować wpierw busikiem do Tafili, potem kolejnym do Qadisijji, z którego kierowca wyrzuci turystów na rozdrożu, prowadzącym do samej Dany. My nie zdążyliśmy na siebie włożyć plecaków, gdy podwózkę do samej wioski zaproponowało nam dwóch nobliwych panów.

Z Dany udać się można do Ma’an, a stamtąd do Wadi Musa. Miejscowość ta przylega do sławnej Petry i stanowi bazę noclegową dla zwiedzających ją turystów. Noclegową dlatego, iż do Petry kupić można bilet jedno, dwu lub trzydniowy (w każdej kombinacji pieruńsko drogi). Osobiście uważam, iż opcja dwudniowa jest najbardziej ekonomiczna. Petra to bowiem nie tylko osławiony Skarbiec, którego zdjęcie pojawia się na okładkach większości publikacji poświęconych Jordanii, ale cały kompleks miejski, wzniesiony przez Nabatejczyków w okresie III w.p.n.e-I w.n.e. Znalazły się tu zatem świątynie, pałace, teatr czy grobowce, których styl architektoniczny ulegał przekształceniom w zależności od rodowodu rządzących. Nabatejczycy doszli do wysokiego poziomu cywilizacyjnego, potrafili nawet stworzyć system wodociągów. Nie tylko wykuwali budowle w skałach, ale także pokrywali je zdobieniami. Dekoracje wspomnianego już Skarbca przetrwały do dziś, choć Beduini wiedzeni legendą o ukrytym w jego wnętrzu skarbie, strzelali w jego ściany, czego śladów nie trudno się dopatrzeć. W drodze do Skarbca wisi tabliczka o płaskorzeźbie przedstawiającej karawanę – należy przyjrzeć się ścianie po jej prawej stronie, najlepiej stając w lekkim odstępie, by ujrzeć nogi postaci oraz wielbłądzie kopyta i brzuch, wyryte w skale przez artystę sprzed wieków. Będąc w Petrze warto też w miarę możliwości zapuścić się w trudniej dostępne rejony na pobliskich wzgórzach, gdzie mieszczą się kolejne zabytki.

Osobiście odradzam High Place of Sacrifice wszystkim, którzy po wspięciu się na 300 schodków chcieliby ujrzeć coś przypominającego świątynię. Choć widok ze szczytu jest piękny, pozostałe tu fundamenty wymagają jednak sporej pracy wyobraźni, by móc poczuć aurę miejsca, gdzie składano dawniej ofiary (do końca nie jest pewne czy także z ludzi…). Bezapelacyjnie dobrym pomysłem jest za to obranie drogi do Klasztoru (Deir, Monastyr), do którego wiedzie 800 schodków, a który bardzo przypomina sam Skarbiec – jest tylko mniej zdobiony, za to ogromny. Naprzeciwko usadowiła się całkiem miła przystań dla zmęczonych wędrowców, gdzie poraczyć się można prawdziwą lemoniadą, w niczym nie przypominającą wody z odrobiną cytryny, określanej w Polsce tym samym szumnym mianem. A więc by nie musieć biegać między zabytkami (w tym pomóc mogą także wynajmowane przez Beduinów osiołki) i móc udać się do któregoś z dalszych zabytków oraz trochę ochłonąć z nadmiaru wrażeń i lepiej przyswoić oglądane widoki, warto na Petrę poświęcić dwa dni. Planowana jest jeszcze większa podwyżka cen biletów, za którą iść mają poważne zmiany w organizacji zwiedzania. Opracowana ma zostać inna droga wyjścia (obecnie należy po prostu cofać się niemały kawałek do wejścia), a turysta ma od razu wybierać, na jaką trasę zwiedzania chce się wybrać. O przebiegu tejże mają informować nowe tabliczki. O ile jednak tak czy siak portfel na pewno zajęczy przy kasie Petry, o tyle trzeba uczciwie przyznać, iż miejsce to jest unikatowe na skalę światową i ma swoje prawa.

Z Wadi Musa wybraliśmy się na pustynię Wadi Rum. Krajobraz Wadi Rum to czerwonawy piach, niesamowite formy skalne oraz kępki zieleni. Choć głęboko pod powierzchnią, woda tutaj jest, Wadi Rum nie przypomina zatem stereotypowej pustyni w rodzaju Sahary. Tu także należy zdać się na wyprawę zorganizowaną, gdyż wyprawianie się samemu nie jest najrozsądniejszym posunięciem. Tereny te obsadzili żyjący tu Beduini, trzy duże klany dogadały się i zorganizowały zaplecze turystyczne. Na Wadi Rum wybrać się można wielbłądem czy jeepem, z nocowaniem lub bez. Opcja z nocowaniem jest niezwykle atrakcyjna, gdyż poza możliwością obejrzenia nabatejskiego grafitti na skałach oraz miejsca, gdzie bywał wspomniany już Lawrence z Arabii, nie ma to jak obudzić się w trakcie nocy i ujrzeć nad sobą księżyc, gwiazdy, a wokół piach i skały. Chyba że (zwłaszcza w zimniejsze noce) ktoś zostałby jednak w przygotowanych dla zwiedzających namiotach z koziej, szorstkiej, ciemnej wełny. W Wadi Rum jest się w gościnie u Beduinów, jest to zatem szansa na zjedzenie czegoś miejscowego. Ogółem kuchnia jordańska przypomina bardzo tę, którą posilić się możemy u sąsiadów – a więc palestyńską, libańską czy syryjską, a te cieszą się wśród kuchni arabskiej ogólną atencją i uznaniem. Poza humusem, tabulą, fattuszem czy pastami z bakłażana, możemy się zetknąć też z mansafem. Mansaf to, upraszczając, talerz baraniny w sosie jogurtowym, podanej na ryżu, posypanej orzeszkami.

W Akabie, do której udaliśmy się z Wadi Rum, jak to w wielu innych miastach portowych, restauracje kuszą daniem z ryby zwanym sajjadija. Ponoć należy jednak uważać, gdyż w rzeczywistości tylko kilka restauracji serwuje miejscową świeżą rybę, reszta to import z wybrzeży np. Jemenu. Akaba to samo południe Jordanii, 10 km na południe i mamy Arabię Saudyjską, rzut oka na drugą stronę brzegu, a tu izraelski Ejlat. Z Arabii przyjeżdżają tu na weekendy Saudyjczycy – wysiadają dumnie z luksusowych aut, by odpocząć w bardziej liberalnym, tańszym kraju (Akaba to ponadto strefa bezcłowa). Z Izraela też przyjeżdżają tu turyści. Od podpisania umowy z Izraelem w 1994 roku i otwarciem przejścia granicznego właśnie w Akabie, Izraelczycy zwiedzają swobodnie Jordanię. Mimo tego, iż na skutek wydarzeń historycznych większość Jordańczyków to z pochodzenia Palestyńczycy, nikt nie wydaje się mieć z tym większego problemu.

Akaba to przyjemny, wakacyjny kurort nad Morzem Czerwonym, słynącym z raf koralowych. Jako że nie umiem pływać, wydawało mi się, że bajecznie kolorowe ryby będzie mi dane obejrzeć tylko z pokładu łodzi o szklanym dnie oraz zza szyby akwarium przy lokalnym instytucie marynistycznym. Nic bardziej mylnego. Siedząc sobie w ciepłej wodzie, zostaliśmy zagarnięci przez instruktora snorkelingu, któremu nudziło się z braku turystów i który chciał koniecznie, żebyśmy mogli w pełni cieszyć się pobytem w Akabie. Próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że oferowane przez niego gratis maski na nic się nie zdają, jeśli nie umie się pływać, zapewnił nas jednak, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Okazało się bowiem, że wbrew naszym oczekiwaniom, by zobaczyć kolorowe ryby i rafy, wystarczy odejść na kilkanaście kroków od brzegu i … włożyć głowę pod wodę. Nie trzeba wcale daleko wypływać, by zobaczyć zupełnie inny świat, o którego istnieniu nie sposób byłoby się dowiedzieć, spoglądając tylko na powierzchnię wody. Gdy podnieść jakiś kamień z dna, wypełzają spod niego delikatne rozgwiazdy, widać także liczne jeżowce.

Warto też, już nie w celach kąpielowych, udać się na publiczną plażę nie w South Beach, ale  i w samej Akabie. Wprawdzie nie wolno tu rozebrać się do bikini, ale wieczorem warto poobserwować życie codzienne miasta. Całe rodziny, gdy temperatura już trochę opadnie, wychodzą wieczorem na plażę, taszcząc ze sobą mały obóz: materace, fajki wodne, jedzenie, termosy. Publiczne plaże w Akabie są zaskakująco czyste, oświetlone, wyposażone w ławki   i parasole oraz kamienne grille. To zupełnie inna kultura plażowania niż w Polsce, gdzie wraz z zajściem słońca i wyciągnięciem ostatniego piwa z lodowatego Bałtyku, wszyscy przenoszą się do miasta, bo przecież już i tak się nie opalą.

Akaba dysponuje także ciekawym fortem udostępnionym dla zwiedzajacych, muzeum oraz ruinami dawnego miasta Alia czy najstarszego na świecie budynku, który od momentu swego powstania od razu przeznaczony został na kościół. Nad Akabą powiewa zaś ogromna flaga, która została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako flaga umieszczona na najwyższym na świecie maszcie bez podpory (130 m). Trochę niżej znajduje się flaga narodowa trzepocząca na wietrze w Ammanie.

I tak z Akaby powrócić można do Ammanu w jakieś 4 godziny (ponad 360 km), korzystając z wygodnych, klimatyzowanych busów firmy Jett lub Trust (7,5 JD). Autostrada Desert Highway prostą drogą przecina kraj wzdłuż, umożliwiając szybki transport. Poza wygodnym podróżowaniem między kolejnymi punktami turystycznymi kraju, zwiedzanie Jordanii posiada także inne duże plusy.

Przede wszystkim naprawdę można się tu czuć bezpiecznie. Ryzyko kradzieży jest niewielkie, a już na pewno mniejsze niż w Polsce. Gdy któregoś razu jadący z nami taksówką mężczyzna zabierał swoją torbę z bagażnika, rzuciłam pół-żartem, że może warto byłoby się odwrócić, czy nie zabiera i naszych plecaków. Kierowca taksówki musiał zrozumieć z kontekstu naszą rozmowę, bo wesoły rzucił do nas: nie martwcie się, nie kradnie waszych rzeczy – jesteście w Jordanii! Na pewno poczucie bezpieczeństwa łączy się z największa zaletą Jordanii, tj. jej niesamowitymi mieszkańcami. Że ludzie na Bliskim Wschodzie są gościnni, nikt nie musiał mi mówić. Natomiast to, z czym spotkaliśmy się w Jordanii przeszło i moje najśmielsze oczekiwania.

Otwartość i gościnność połączona była z minimalną dawką nagabywania. Jeśli ktoś (a zdarzało się to bardzo często) wołał do nas Welcome to Jordan! wcale nie namawiał nas w kolejnym zdaniu do wejścia do jego sklepu. Wystarczyło, że na chwilę przystanęliśmy z mapą, by zaraz znalazł się ktoś, kto w mig wiedział, gdzie pewnie chcemy iść i wskazywał nam drogę lub nas odprowadzał. Do tego prawie wszyscy, w każdym wieku i miejscu, mówili bardzo dobrze po angielsku. Kilka razy zostaliśmy podwiezieni za darmo, bez najmniejszej próby łapania stopa. Staliśmy się miejscową atrakcją podczas przystanku w Tafili, która nie ma zbytnio czym przyciągnąć turystów, a także dla większości mijanych dzieci, które śmiały się do nas i machały. Gdy szliśmy poboczem drogi w Akabie, jadący z przeciwnej strony mężczyzna zatrzymał samochód, włączył awaryjne światła i dopytywał, czy na pewno wiemy, gdzie idziemy i czy niczego nie potrzebujemy. Także gdy siedzieliśmy sobie na plaży i rozmawialiśmy, podszedł do nas pan, który z pięknym brytyjskim akcentem wypytywał nas, czy na pewno podoba nam się wystarczająco bardzo w Akabie. Zapewnił nas też, że gdybyśmy potrzebowali czegokolwiek, to siedzi w takim to a takim miejscu. Także sklepikarz w Wadi Musa do kupowanej wody dodawał nam a to figi, a to kazał wziąć sobie jakichś cukierków. W pewnym momencie zaczęliśmy się śmiać, że czujemy się trochę jak w jakimś zupełnie odrealnionym świecie, gigantycznej makiecie przygotowanej tylko po to, by turysta dobrze wspominał swój pobyt w Haszymidzkim Królestwie Jordanii.

Petra jest piękna, a Dana malownicza, ale to przede wszystkim dzięki Jordańczykom warto tam pojechać. Tym bardziej że każda pozostawiona tu przez nas złotówka pozwala temu krajowi i jego mieszkańcom dalej się rozwijać, w czym naprawdę warto im pomóc.

Marta Minakowska

Dolnośląskie podziemia i fortyfikacje

5/5 - (5 votes)

Jaskinie, byłe kopalnie, sztolnie, pieczary, twierdze – na Dolnym Śląsku takich miejsc jest sporo. Część udrożniono, zainstalowano oświetlenie, można zwiedzać je z przewodnikiem, w innych potrzeba latarki, serce skacze do gardła, gdy wchodzi się w ciemną czeluść. To raj dla odkrywców, bo wciąż niewiele wiemy o takich miejscach, jak pohitlerowskie podziemia w Górach Sowich, chociaż część stoi dziś otworem dla zwiedzających.

„RIESE”, CZYLI „OLBRZYM” TAJEMNICZE PODZIEMNE MIASTO GŁUSZYCA – KOMPLEKS OSÓWKA

Sztolnie w rejonie Osówki i Głuszycy w Górach Sowich zaczęto drążyć od roku 1943. Ten system ogromnych hal i korytarzy miał być prawdopodobnie podziemną fabryką tajnej broni Hitlera. Do prac wykorzystywano więźniów z obozu koncentracyjnego w Gross Rosen. 1700 m podziemnych korytarzy i hal jest obecnie udostępnionych do zwiedzania. Część naziemną obiektu stanowią betonowe pomieszczenia o niezbadanym przeznaczeniu. W zboczach gór w okolicach pobliskiego Walimia powstał pod koniec wojny olbrzymi kompleks podziemnych sztolni i korytarzy znanych pod kryptonimem „Riese” (Olbrzym). Ich funkcja militarno-strategiczna nie budzi wątpliwości: prawdopodobnie miały tu być zainstalowane podziemne zakłady przemysłowe i doświadczalne, a także stanowiska dowodzenia Wehrmachtu. W kompleksie „Rzeczka” trzy zagadkowe sztolnie położone w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie prowadzi do podziemnego centrum. Wśród komór niektóre dochodzą do 110 metrów długości i 12 metrów wysokości. W podziemiach prezentowane są wystawy dotyczące m.in. kwater głównych Hitlera, podziemnego przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy.

TWIERDZA SREBRNOGÓRSKA

Jeden z największych i najlepiej zachowanych obiektów architektury militarnej w Polsce. Twierdza położona jest na Przełęczy Srebrnej rozdzielającej Góry Bardzkie i Sowie. Zbudowana na rozkaz pruskiego króla Fryderyka II jako twierdza graniczna. Jest to zespół sześciu fortyfikacji. Górujący nad okolicą, położony na wys. 685 m n.p.m., fort „Donjon” jest największą budowlą obronną w Europie. Twierdza nigdy nie została zdobyta. Później służyła jako więzienie. W czasie II wojny światowej w jednym z fortów mieścił się obóz jeniecki dla oficerów polskich.

KOPALNIA ZŁOTA W ZŁOTYM STOKU 

Pierwsze wzmianki o wydobywaniu złota w Złotym Stoku w Górach Złotych pochodzi z XIII wieku. Od 1510 roku mennica biła tu złote dukaty. Złoża wyczerpał się w XIX wieku, ale jeszcze w roku 1962 wydobyto tu po raz ostatni 30 kg złota. Od kilku lat działa w dawnej kopalni Podziemne Muzeum Górnictwa i Hutnictwa Złota. Do zwiedzania udostępnione są obecnie dwie z dawnych sztolni kopalni. W sztolni „Czarnej” podziemna trasa prowadzi XVI-wiecznymi, ręcznie kutymi chodnikami. Tu też znajduje się podziemny wodospad o wysokości około 8 metrów. W sztolni „Gertruda” można zobaczyć dawne narzędzia górnicze, tygle do wytopu złota, kolekcję skał i minerałów, unikalną kolekcję map geologicznych, z których dowiadujemy się, jak eksploatowano złoto na polach wydobywczych o wdzięcznych nazwach: „Złoty Osioł”, „Bogate Pocieszenie”, „Wniebowzięcie”. Chodniki najstarszej XIV-wiecznej sztolni „Książęcej” ciągną się na ponad 500 m długości.

PODZIEMIA POD ZAMKIEM KSIĄŻ

Turyści mogą zwiedzać 80-metrowy chodnik, jaki więźniowie obozu Gross Rosen koło Strzegomia drążyli na polecenie hitlerowców pod zamkiem Książ. Podziemia maja dwa poziomy – przynajmniej o tylu wiemy, bo może być ich więcej. Beton, którym obudowano skałę ma około pół metra grubości.

Rowertour o Syrii

5/5 - (3 votes)

Zgrabnie napisany artykuł o Syrii ukazał się w magazynie Rowertour. Jego bohater Michał Sałaban wybrał się w dwuletnią, planowaną z wyprzedzeniem podróż rowerową, której trasa biegła między innymi przez ogarnięty Arabską Wiosną Bliski Wschód. Jak wydarzenia w Syrii wpłynęły na podróż Sałabana?

Na szczęście nie aż tak bardzo. Wprawdzie wymusiły korektę obranej trasy (ale do tego przyczyniły się także niezbyt wiarygodne mapy…), a raz postawiły bohatera naprzeciw lufy gotowego do strzału funkcjonariusza, jednak w ogólnym rozrachunku autor artykułu wyjechał z Syrii cały i zdrowy, a przy tym zachwycony ludźmi. W tekście znalazły się przykłady wielkiej gościnności i serdeczności miejscowych, którzy dokarmiali strudzonego przybysza i dawali mu schronienie. Jest też tu także smutna refleksja na temat kontrastującego z otwartą postawą ludzi charakteru reżimu Asadów, podejrzliwego i opresyjnego. A także nad samym stanem kraju – np. brudnymi poboczami.

Przyznam, że pomysł rowerowej wyprawy przez Bliski Wschód zawsze wydawał mi się szalony (a na wielu spotkaniach pytali mnie o taką możliwość fani jednośladów). Wąskie, przepełnione uliczki, wysokie krawężniki, brak chodników przy zapełnionych rozpędzonymi samochodami drogach – to wszystko wydawało mi się dość skutecznie uniemożliwiać realizację takiego projektu. A jednak nie doceniałam hartu ducha zapalonych rowerzystów. Tekst ten był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem i kolejnym dowodem na to, że na Bliski Wschód każdy może znaleźć swoją metodę i odkrywać go we właściwy tylko sobie sposób.

Tekst Michała Sałabana ukazał się w lutowym numerze magazynu Rowertour z roku 2012.

Marta Minakowsk

Muzułmański Stambuł

5/5 - (4 votes)

Turyści odwiedzający po raz pierwszy Turcję, ulegając stereotypom, często spodziewają się ujrzeć w tym kraju osmański skansen rodem z obrazów XIX-wiecznych podróżników: mężczyzn odzianych w fezy, zawoalowane odaliski na bogato zdobionych kobiercach, poganiaczy mułów, spowite mgłą orientalne bazary czy czynne na każdym rogu medresy. Z drugiej strony, rozpowszechniony jest wizerunek niereligijnego Turka, który przewraca się na drugi bok, gdy muezzin nawołuje o świcie na modlitwę; świecących pustką tureckich meczetów i podkreślanej na każdym kroku laickości państwa.

Obie te wizje nie oddają do końca prawdziwego charakteru współczesnej Turcji, w już w szczególności jej najbardziej malowniczego miasta, jakim jest Stambuł. Trudno bowiem znaleźć drugą tak nowoczesną, kosmopolityczną i pełną europejskiego rozmachu metropolię, w której mimo to, chyba każdy muzułmański pielgrzym doświadczy wielu wzruszeń, stykając się na każdym kroku z duchem islamu, który unosi się od wieków nad cieśniną Bosfor i zatoką Złoty Róg.

Naprzeciw ‘kraju ślepców’

Obecnie Stambuł uchodzi za jedno z największych miast świata i jest wciąż jedyną aglomeracją miejską położoną na styku dwóch kontynentów. Jego wyjątkowe usytuowanie zostało docenione już w czasach starożytnych. Jak głoszą podania, w VII wieku p.n.e. Grek Byzas stanął na czele wyprawy ochotników pragnących porzucić przeludnione Ateny i założyć grecką kolonię na europejskim brzegu Bosforu. Według przepowiedni delfickiej wyroczni Byzas miał się osiedlić naprzeciwko ‘kraju ślepców’. Gdy dotarł do azjatyckiego wybrzeża Bosforu, doszedł do wniosku, że jego mieszkańcy muszą być ślepi, skoro nie docenili urody terenów położonych po drugiej stronie cieśniny i nie osiedlili się właśnie tam. Na cześć imienia założyciela osadę nazwano Bizancjum i nosiła taką nazwę aż do czasu gdy została stolicą Cesarstwa Wschodniorzymskiego i przemianowano ją na Konstantynopol, ‘Miasto Konstantyna’.

Islamboul – Miasto Islamu

Współczesna nazwa metropolii, Stambuł; z tureckiego Istanbul, wzięła się od grecko-osmańskiego słowotworu Islamboul oznaczającego ‘Miasto Islamu’. Została tak nazwana w 1453 roku, kiedy to sułtan Mehmet II stojący na czele wojsk tureckich zajął Konstantynopol i jak głosi legenda, wjechał na białym koniu do Bazyliki Mądrości Bożej Hagia Sofia przemianowując ją na meczet. Od XVI wieku, gdy tureccy sułtani podbili Egipt i zyskali tytuł kalifów, miasto na blisko pięć wieków stało się siedzibą zwierzchnika całego świata muzułmańskiego, stolicą kalifatu. Nazw Istanbul i Konstantynopol używano zamiennie aż do 1930 roku, gdy, już w czasach nowopowstałej Republiki Tureckiej, aglomeracji nadano oficjalną nazwę Istanbul.

Metropolia tysięcy minaretów

Mówi się, ze Stambuł jest miastem tysięcy meczetów. Setki górujących nad miastem strzelistych minaretów świadczyły od wieków o niezwykłej sile wyznawanej tam religii- islamu. Odległość pomiędzy świątyniami jest do dziś warunkowana słyszalnością ezanu, muzułmańskiego wezwania na modlitwę: każdy kolejny meczet musi być zlokalizowany na tyle blisko, by nawoływanie było słyszalne w okolicznych świątyniach. Współcześnie muezzin w celu zwołania wiernych na modlitwę nie wchodzi na wieżę minaretu, lecz używa do tego celu głośnika, który często odtwarza już wcześniej nagrany ezan. Pomimo zastosowania tej technologii efekty dźwiękowe w czasie pory modłów nieodmiennie wywołują niezapomniane wrażenie u przyjezdnych, szczególnie zaś o świcie, gdy przejmujący ezan wydobywa się z tysięcy gardeł i zdaje się tworzyć jedną wielką pieśń ku chwale Boga, która zawisa w tym czasie nad miastem.

Drugi po Świątyni Kaaba

Największym i najbardziej znanym stambulskim meczetem jest bez wątpienia meczet Sułtanahmet, zwany też Błękitnym (od niezwykłego koloru fajansowych płytek pokrywających jego ściany i kopuły). Został zbudowany w tętniącym od wieków życiem centrum półwyspu historycznego, gdzie znajduje się m.in. dawny pałac sułtana, Topkapi Saray oraz najwspanialsze zabytki architektury bizantyjskiej i osmańskiej. Autorem projektu był Mehmet Aĝa, uczeń samego Sinana, najsławniejszego osmańskiego architekta, którego geniusz pod wieloma względami przypomina geniusz Michała Anioła. Mehmet Aĝa nie tylko starał się udowodnić, że przerósł swego mistrza i twórców zbudowanej obok bazyliki Hagia Sofia, lecz pragnął również mieć swój udział w umacnianiu potęgi islamu. Budowę ukończono w 1616 roku.

Do samej bryły meczetu dołączony został kompleks innych budynków, wśród których znalazły się medresa, szpital i jadłodajnia dla ubogich, karawanseraj, pomieszczenia handlowe i mauzolea. Niezwykłością tej budowli jest liczba jej minaretów – jest ich aż sześć, co czyni ją niepowtarzalną spośród wszystkich innych meczetów w Turcji i na całym świecie. Legenda głosi, że sułtan Ahmet I zażądał od Mehmeta Aĝi wybudowania meczetu ze złotymi minaretami, jednak architektowi minarety ze złota, po turecku altin wydały się nazbyt wystawne i drogie, więc przyjął słowa sułtana jako alti czyli sześć. Inne podanie mówi, że liczba minaretów wywołała spór, ponieważ było ich tyle samo ile w Wielkim Meczecie Kaaba w Mekce. By zażegnać konflikt, sułtan Ahmet musiał ufundować siódmy minaret mekkańskiego Meczetu, podkreślając jego wielkość i znaczenie. Tym sposobem Błękitny Meczet jest drugim po Meczecie Kaaba pod względem liczby minaretów. Inną ciekawostkę stanowi wmurowany w niszę modlitewną kawałek Czarnego Kamienia z Kaaby.

Naprzeciw niszy leży minber – ambona do wygłaszania piątkowych kazań oraz loża dla kapłanów recytujących Koran, która jest idealną kopią loży śpiewaków w Mekce. W pobliżu i wnętrzu meczetu Sułtanahmet można spotkać muzułmanów zjeżdżających tu z najdalszych zakątków świata. Podobnie jak reszta tureckich meczetów jest on otwarty również dla niemuzułmanów, którzy nie mają tu wstępu jedynie w porze modlitw. Co roku odbywają się w tym miejscu konkursy recytacji Koranu oraz wykonywania ezanu. W każdy piątek świątynia dosłownie pęka w szwach – Sułtanahmet jest znany jako meczet o największej liczbie wiernych w całym mieście. Dla wielu Turków pozostaje wciąż największym symbolem ich tożsamości wyznaniowej.

Meczet wzniesiony na wodzie

Drugą co do wielkości budowlą sakralną w Stambule jest niezwykły meczet Sūlenmaniye. Został wybudowany na rozkaz sułtana Sulejmana Wspaniałego w 1557 r., w okresie złotego wieku Imperium Osmańskiego. Sułtan ten jest znany Polakom przede wszystkim ze względu na to, że pokochał i wziął za żonę Polkę, Roksolanę, znaną potem jako Hurrem. Jak głoszą przekazy, po zaślubinach sułtan odprawił ze swego haremu wszystkie nałożnice i dochował żonie wierności przez 25 lat, aż do jej śmierci. Grób Sulejmana i jego ukochanej wzniesiono właśnie w mauzoleum na terenie cmentarza z tyłu meczetu Sūlenmaniye. Także tu miał zostać wmurowany kawałek Czarnego Kamienia z Mekki. Świątynia została zaprojektowana przez wspomnianego Sinana. Gdy zaczęły się prace nad meczetem, architekt był pochłonięty innymi budowlami i czas budowy przedłużał się, co rozgniewało sułtana.

Zniecierpliwiony jego uwagami Sinan, ku radości władcy, dokończył meczet w kilka miesięcy. Niezwykłość budowli polega na wzniesieniu jej na podobnych do cystern konstrukcji, wypełnionych wodą. Z tego powodu Sūlenmaniye uznano za najbardziej odporny na trzęsienia ziemi budynek w Stambule. Sam Sinan miał podobno powiedzieć, że jego dzieło będzie stało pionowo tak długo, jak będzie istniał świat. I rzeczywiście, słowa te potwierdzają wszystkie najznakomitsze dzieła mistrza zlokalizowane w Stambule, które w ciągu 500 lat przetrwały bez większych uszkodzeń blisko 90 trzęsień ziemi o sile 7 stopni w skali Richtera.

Ciekawostkę wewnątrz meczetu stanowią czarne okrągłe obiekty zawieszone nisko pomiędzy lampkami oliwnymi. Są to strusie jaja, wygotowane w specjalnie przygotowanej mieszance ziołowej i mające na celu odstraszanie zapachem pająków. Okolice Sūlenmaniye to prawdziwy raj dla muzułmańskich pielgrzymów, można tu bowiem, z dala od komercyjnego zgiełku Wielkiego Bazaru, ukierunkowanego przede wszystkim na turystów z zachodu, zakupić wiele interesujących przedmiotów związanych z islamem: dywaniki modlitewne, pachnące paciorki zwane tesbih wykonane z drzewa różanego, ozdobne inskrypcje z Koranu, miswak, płyty z recytacjami Koranu, kohl do czernienia oczu oraz wiele pozycji książkowych o tematyce religijnej.

Tam, gdzie umarli powstają z grobów

Nad zatoką Złoty Róg wznosi się jedno z najważniejszych miejsc w Stambule, które jednak jest często niedocenione w popularnych turystycznych przewodnikach. Jest nim meczet Sultan Eyūp, który rywalizuje z Damaszkiem i Karbalą o czwartą pozycję wśród najważniejszych miejsc odwiedzanych przez muzułmańskich pielgrzymów po Mekce, Medynie i Jerozolimie. Popularne tureckie powiedzenie brzmi: ‘Sulejman jest wspaniały, Ahmet jest piękny, ale to meczet Eyūp jest święty’. Osobliwością tej świątyni jest mauzoleum naprzeciwko niej, w którym pochowano towarzysza Proroka Muhammada, Eyūpa El- Ensari (Ayouba Al.- Ansari), gdy zginął podczas pierwszego oblężenia Konstantynopola przez Arabów w 688 roku.

Gdy Turcy oblegali to miasto w 1453 r., grób Eyūpa odnaleziono kierując się widzeniem Akszemsettina, nauczyciela sułtana Mehmeta Zdobywcy. Zachęciło to żołnierzy do działania i ułatwiło zwycięstwo. Wiele osób chciało spocząć po śmierci obok tak znaczącej w islamie postaci jak towarzysz Proroka, stąd też groby wyjątkowych osobistości dookoła meczetu, tworzące ogromne wzgórze cmentarne, widoczne nawet z lotu ptaka. Przetrwały tu stare osmańskie grobowce zwieńczone kamiennymi turbanami, w których spoczywa wielu świętobliwych mężów.

Po silnym trzęsieniu ziemi, które nawiedziło okolice Stambułu w 1999 roku, w prasie ukazały się relacje osób, które zarzekały się, ze w dniu trzęsienia widziały jak z tych grobów powstają zacni muzułmanie minionych epok i odprawiają salat, muzułmańską modlitwę. Ludzie ci byli przekonani, że to dzięki ich modlitwie Stambuł został oszczędzony przed zupełnym zrównaniem z ziemią. Tego typu historie oddają chyba najlepiej tajemniczą, wręcz mistyczną atmosferę tego miejsca. Dzielnica, w której stoi meczet uchodzi za jedną z najbardziej konserwatywnych w całym Stambule. Spotykać tu można wiele kobiet noszących czarne chusty, natomiast w dni wolne od pracy tłumnie przybywają nowożeńcy po ślubie cywilnym aby otrzymać błogosławieństwo imama.

Pamiątki po Proroku

Będąc w Stambule warto zwiedzić prawdziwe ‘miasto w mieście’, jakim jest Topkapi Saray, dawny pałac sułtana. Jego całkowita powierzchnia, 700 000 m², jest dwukrotnie większa od powierzchni Watykanu i stanowi połowę Księstwa Monako. To właśnie tu mieściło się centrum administracyjne jednego z największych imperiów świata i serce państwa Osmanów. Dla muzułmańskiego pielgrzyma może być to miejsce szczególnie interesujące ze względu na mieszczący się tu Pawilon Świętych Relikwii.

Po podbiciu Egiptu w 1517 r. sułtan Yavuz Selim przewiózł relikwie Proroka Muhammada do Stambułu , gdzie są przechowywane aż do dziś. Pawilon składa się z dwóch pomieszczeń, w głównej izbie przez cały czas jest recytowany na żywo Koran. Znajdują się tu wystawione w gablotach płaszcz Proroka, Jego miecz, sztandar, odcisk stopy, ząb, włos z brody, sandały oraz list. W drugim pomieszczeniu obejrzeć można rynny, zamki i klucze przywiezione z Kaaby w Mekce, starą obudowę Czarnego Kamienia oraz miecze pierwszych czterech kalifów.

Narody pod gwiazdami

5/5 - (3 votes)

Maroko i Izrael – kraje położone na dwóch przeciwległych krańcach Morza Śródziemnego – noszą symbole gwiazd – pięcioramiennej na zachodzie i sześcioramiennej na wschodzie. Izrael mieści w sobie miejsca święte, którym monoteistyczne religie nadały znaczenie początku. Zachodnie położenie Maroka natomiast, wiązało się dla wczesnych muzułmanów z krainą umarłych, gdzie słońce kończy swoją wędrówkę.

 Zarówno w państwie żydowskim, jak i w muzułmańskim nocne niebo nad pustynią ciężkie jest od gwiazd, a te, które spadają, niosą ze sobą marzenia ludzi, którym przyszło żyć w ich blasku. I tu, i tam chcą oni wierzyć, że to, czego pragną zostanie spełnione. Czy narody podporządkowane tak różnym prawom i systemom politycznym, wyznające dwie odmienne i na pozór skłócone religie – judaizm i islam – są rzeczywiście tak nieporównywalne i odległe od siebie?

Powrót na mapy świata

Oba kraje jako niezależne państwa zostały utworzone niedawno. W Maroku oraz w Palestynie, która w części stała się później terenem obecnego Izraela,  pozostawiły piętno państwa europejskie sprawujące na ich terenach protektorat. Swoją obecnością narzucały obu regionom sprawdzoną na Starym Kontynencie wizję historii, państwowości i kultury oraz język. Powstanie obu państw wiąże się z trwającymi do dziś konfliktami, które rzutują nie tylko na stosunki zewnętrzne ale przede wszystkim na codzienne życie Marokańczyków i Izraelczyków. W momencie wygaśnięcia protektoratu brytyjskiego w Palestynie w 1948 roku  Ben Gurion proklamował niepodległość Izraela, co od razu wywołało pierwszą żydowsko-arabską wojnę.

W tym czasie Maroko było protektoratem francuskim (z hiszpańskimi strefami w części północnej). Z typową dla Francuzów bezwzględnością wszelkie marokańskie ruchy niepodległościowe drastycznie tłumiono. Sułtan Muhammad V powrócił do kraju z emigracji w 1955r., a rok później Maroko uzyskało niepodległość. Uzyskanie suwerenności i stworzenie państw narodowych opartych silnie na religii – żydowskiej w Izraelu i muzułmańskiej w Maroku – nie otwarło jednak prostej i gładkiej drogi ku rozwojowi i wolności. Nie zagwarantowało również ani w jednym ani w drugim przypadku trwałego pokoju. Do dzisiaj granice obu tych państw są areną krwawych starć, a ich przebieg wzbudza kontrowersje.  

W oczekiwaniu na rozwiązanie konfliktu Historyczna przynależność terenów Sahary Zachodniej do Maroka, jej bogate złoża fosforytów oraz sprzyjająca sytuacja polityczna dały powód do podjęcia walk i starań dyplomatycznych o jej przyłączenie do Królestwa. W 1979 doprowadziło to do anektowania tych terenów. Stało się to źródłem kolejnych konfliktów wewnętrznych, a także granicznych Maroka z sąsiednią Algierią, która prowadząc politykę poparcia dla Sahary Zachodniej utrudniała wprowadzenie planu pokojowego w życie.

Dążąca do uzyskania niepodległości ludność Sahary czeka do dziś na rozpisanie referendum w sprawie statusu tych terenów. Konflikt pomiędzy Izraelem a Palestyńczykami wydaje się być o tyle bardziej brzemienny, że próbuje się go wpisać w szerszą sieć rozgrywek pomiędzy światem arabskim i zachodnim, co nadaje mu niebezpiecznie globalny charakter. Od czasu wojny sześciodniowej w 1967r. nie osiągnięto trwałego rozwiązania dla terenów zajętych wtedy przez Izrael. Wzgórza Golan są nadal przedmiotem sporu z Syrią a Jordania nadal ma prawo wpływ na urzędników zarządzających Wzgórzem Świątynnym w Jerozolimie. Wojsko izraelskie wycofało się co prawda ze Strefy Gazy wraz z żydowskimi osadnikami w 2005r. ale nadal dochodzi do ich zbrojnych interwencji na tych terenach. Miasta palestyńskie na Zachodnim brzegu otacza mur, który z jednej strony skutecznie chroni Izraelczyków przed samobójczymi atakami, które jeszcze kilka lat temu paraliżowały normalne życie.

Z drugiej strony, mur ten narusza granice, a przede wszystkim odcina Palestyńczyków od źródeł utrzymania i rodzin, co pogłębia frustrację i biedę. Palestyńczycy nadal czekają na swoje państwo, Izraelczycy na życie bez gotowości bojowej, a proces pokojowy na stosowny moment w dziejach. Izrael jest krajem o ustroju liberalno-demokratycznym, gdzie każdy ruch rządu i wojska jest żywo dyskutowany przez społeczeństwo. Maroko jest natomiast dziedziczną monarchią konstytucyjną, która nie daje Marokańczykom wolności słowa w stosunku do króla, Sahary Zachodniej czy istniejącej korupcji. Żaden z tych ustrojów nie wypracował do tej pory skutecznego podejścia do rozwiązania  swoich konfliktów, a umiarkowane głosy obu narodów są słabo słyszalne.

Choć może w tym drugim wypadku, myśląc z europejskiej perspektywy, winy należy szukać w charakterze współczesnych przekazów medialnych. Żaden z tych krajów jednak, pomimo różnych ustrojów i sposobów rządzenia, a także systemów religijnych, nie jest również wolny od samobójczych ataków terrorystycznych. Patrząc z ludzkiej perspektywy, dla przeciętnego Marokańczyka, Saharyjczyka, Izraelczyka i Palestyńczyka, konflikty te są przede wszystkim lokalne, a jedynym ważnym celem jest dążenie do normalnego życia,  posiadanie rodziny, spokojnego domu, pracy, szkoły.

Gospodarcze metamorfozy

Od czasu powstania niepodległego państwa, uważano w Maroku, że strategicznym problemem dla gospodarki będzie brak surowców naturalnych, które przynosiłyby wymierne dochody. Dlatego kwestia walki o złoża fosforytów Sahary Zachodniej, częściowo eksploatowanych nielegalnie, stała się z punktu widzenia ekonomicznego kluczowa. W dzisiejszym Izraelu, który również bogactw naturalnych nie posiada, jeszcze od czasów protektoratu brytyjskiego Żydzi troszczyli się o rozwijanie nowoczesnych metod agrarnych, w czym widzieli przyszłość dla swojego kraju. Obecnie Izrael znalazł źródła dobrobytu ekonomicznego w ludzkim potencjale intelektualnym, a głównym elementem izraelskiej gospodarki jest rozwój nowych technologii.

Maroko natomiast stopniowo odkrywa swoją kopalnię złota, jaką staje się dla tego kraju turystyka. Przepiękne i malownicze, zróżnicowane krajobrazy oraz dobra pogoda, ciekawa swoista dla tego miejsca kultura i zabytki oraz gościnność mieszkańców to elementy, które zawsze będą gwarantowały rzeszom odwiedzających zadowolenie z wakacji. Jest coś pozytywnego w tym, że proces modernizacji lub też tworzenia państwowości w pewnych krajach zaczął się niedawno. Dzięki temu takie państwa mogły zaadaptować pewne rozwiązania znane na zachodzie, bez konieczności przechodzenia długiego procesu przemian, np.: młode państwo żydowskie zaadaptowało liberalno-demokratyczny system, Maroko natomiast pominęło etap budowania kosztownego systemu stacjonarnych linii telefonicznych upowszechniając telefony komórkowe. Dla obu krajów istotne jest również wykorzystanie odnawialnych źródeł energii wiatru i słońca, co szczególnie rzuca się w oczy na izraelskich dachach, gdzie obok lasu anten satelitarnych (widok podobny do marokańskiego) pojawia się również las baterii słonecznych. Jest to namacalny dowód na to, że pod względem rozwoju gospodarczego, technologicznego, a także poziomu życia społeczeństwa, Izrael jest zdecydowanie bardziej zaawansowany niż Maroko.

Nowoczesna klasa średnia, która już stanowi bardzo dynamiczną część społeczności w Izraelu, w Maroku dopiero się tworzy. Piękne nowoczesne domy nawiązujące swoją architekturą do tradycyjnych kazb ale posiadające duże okna i kwieciste ogródki, które od czasu do czasu pojawiają się w krajobrazie, to najprawdopodobniej albo hotele, albo domy wybudowane przez Marokańczyków pracujących stale w Europie. Marokańczycy rzadko kiedy wyjeżdżają za granicę w celach turystycznych. Jest to dla nich trudne ze względu na przepisy wizowe, ale także ze względów finansowych. Wakacje spędzają najczęściej w kraju, aczkolwiek istotnym celem podróży zagranicznych jest przede wszystkim ze względów religijnych Mekka oraz Francja, ze względu na możliwość podjęcia tam lepiej płatnej pracy. Większość młodych Izraelczyków odwiedza europejskie miejsca związane z Holokaustem, a w celach czysto turystycznych tłumnie odwiedzają Indie, Nepal, Tajlandię. Podróże odbywają  zwłaszcza po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej – 3-letniej dla mężczyzn, 2-letniej dla kobiet.

 Bezpieczeństwo i prawa człowieka

Ze względu na bezpieczeństwo w miejscach publicznych tak silnie naznaczonych parę lat temu przez ataki terrorystyczne, podróżując po Izraelu co chwila będziemy poddawani kontroli bagażu. Kontrola bezpieczeństwa zaczyna się już na lotnisku i nie kończy podczas całej podróży po Izraelu. Bazary, parkingi, puby, sklepy, restauracje – wejście do każdego z tych miejsc jest nadzorowane. Dodatkowo wszechobecność na ulicach żołnierzy z karabinami przypomina nam, że kraj ten jest w stanie ciągłej mobilizacji i gotowości do walki. Z jednej strony daje to poczucie bezpieczeństwa, z drugiej uporczywie nasuwa myśl o toczącym się nadal konflikcie. Kwestie bezpieczeństwa są tu również niestety podstawą do naruszeń praw człowieka zarówno ze strony państwa Izrael wobec Palestyńczyków jak i ze strony ekstremistów palestyńskich wobec Izraelczyków.  Marokańskie społeczeństwo z kolei było obiektem wielu nadużyć ze strony władz za czasów panowania Króla Hassana II.

Z jednej strony władca ten aktywnie uczestniczył w próbach rozwiązania bliskowschodniego konfliktu a także starał się przybliżyć Maroko do zachodnich struktur politycznych i wojskowych. Z drugiej strony, na swoim własnym podwórku, często dopuszczał do pogwałcenia praw człowieka, aby stłumić protesty społeczeństwa niezadowolonego z reform. Od czasu objęcia rządów przez obecnego króla wprowadzono wiele zmian, dzięki czemu prawa człowieka w Maroku są przestrzegane najlepiej w porównaniu do reszty Afryki czy krajów Bliskiego Wschodu, nawet pomimo ponownego zaostrzenia pewnych ograniczeń i przepisów wprowadzonych po zamachach na WTC, czy w Casablance w 2003. Marokańczycy cenią króla głownie za przywrócenie spokoju w kraju i złagodzeniu kar wobec osób, które naruszyły ostre nakazy cenzury, a są jedynymi żywicielami rodziny.

Kalejdoskop uliczny

Jeden rzut oka na izraelską oraz marokańską ulicę przyprawia o zawrót głowy od różnorodności strojów, rysów i kolorów twarzy i uświadamia nam wieloznaczność takich słów jak „Marokańczyk” i „Izraelczyk”. Skłania również do refleksji nad samym pojęciem “narodu”.  Wielokulturowość ulicy północno- afrykańskiej czy bliskowschodniej nie przypomina typowego miksu zachodnio i wschodnio-europejskiego naznaczonego obecnością Azjatów, Arabów, Amerykanów. To zupełnie inna mieszanka. W społeczeństwach tych czas i związana z nim tradycja jakby stanęły w miejscu. Jednocześnie widać, że przełamano już dawne nakazy, a oba kraje zostały objęte kontrowersyjnym błogosławieństwem nowoczesności.  Najwyraźniej zaznacza się to w strojach. W labiryncie  uliczek Jerozolimy spotkamy ortodoksyjnego Żyda z długą brodą, pejsami, w biało czarnym stroju, stojącego obok nastolatka w jeansach i T-shircie, spod którego wystają paski tradycyjnego tałesu

Marokańskie stroje to przede wszystkim magia kolorów i wzorów długich sięgających kostek kaftanów (dżellaba), chust (hidżab) noszonych na głowach przez kobiety zarówno te ubrane w dżellabę jak i w dżinsy. Niektóre kobiety nie noszą ich wcale, co również jest akceptowane. Szczególnie intrygują zestawienia tradycyjnego stroju Marokanek z eleganckimi butami, których może pozazdrościć niejedna Europejka. Większość tradycyjnie odzianych mieszkańców Maroka i Izraela prędzej czy później zaczyna przeszukiwać swoje fantastyczne stroje w poszukiwaniu dzwoniącego właśnie telefonu komórkowego. Ten znajomy gest pozwala przywrócić skonfundowanemu przybyszowi z Europy poczucie trwania we współczesności.

Narody w narodzie

Określenie kogoś mianem Marokańczyka lub Izraelczyka to spore uogólnienie. Obydwa „narody” wydające się na pozór jednorodne, tworzą specyficzny splot religii i grup narodowo-etnicznych. Dla muzułmańskich mieszkańców Maroka istotne jest, czy ktoś jest Arabem – to głównie mieszkańcy miast, czy Berberem – mieszkańcem przede wszystkim terenów górskich i pustynnych. Taki podział jest wynikiem arabskich najazdów i stopniowej kolonizacji terenów dzisiejszego Maroka, co w efekcie spowodowało zepchnięcie Berberów na obszary trudniej dostępne, na których z dumą i trudem gospodarują. Konflikt pomiędzy tymi dwoma grupami można wyczuć w codziennych rozmowach. Berberzy, którzy twierdzą, że właściwie nic nie maja przeciw Arabom, bardziej ucieszą się, jeśli obcokrajowiec zna francuski (język nauczania w szkołach) niż arabski, sami na co dzień posługują się swoim własnym językiem. Natomiast Arabowie, którzy uważają się za głównych krzewicieli cywilizacji w Maroku, najczęściej o Berberach mówią z mniej lub bardziej stanowczą nutą dezaprobaty.

Całości obrazu marokańskiego społeczeństwa dopełniają czarnoskórzy potomkowie niewolników z głębi Afryki, potomkowie chrześcijańskich kolonizatorów hiszpańskich i francuskich oraz nieliczni obecnie Żydzi. Diaspora żydowska znalazła schronienie w muzułmańskim Maroku po wypędzeniu ich z katolickiej Hiszpanii. Po 1948r. większość jej członków wyemigrowała do obecnego Izraela,  pozostawiając po sobie częściowo zamieszkane jeszcze dzielnice 'mellah’, żydowskie kazby, nieliczne synagogi i cmentarze. W Izraelu pojęcie narodu również obejmuje szachownicę grup religijno-etnicznych. Ponadto słowo „Izraelczyk” częściej jest używane jako świecki odpowiednik słowa „Żyd” niż jako określenie obywatela państwa Izrael. Pomimo tego, że najbardziej jaskrawe wydają się różnice pomiędzy żydami, muzułmanami a chrześcijanami, czego obrazem jest sama Jerozolima, to jednak zdecydowanie najbarwniejszą mieszankę stanowią sami Żydzi. P

o pierwsze Żydzi izraelscy są bardzo świadomi swojego pochodzenia. Każdy wie z jakiego kraju pochodzili jego dziadkowie, wie również, czy należy do Żydów aszkenazyjskich – z Europy Środkowo-Wschodniej lub też sefardyjskich – z południa Europy, z krajów arabskich, w tym również z Maroka. Każda z tych dwóch grup pełniła inną rolę w procesie budowania państwa i do pewnego stopnia zajmuje obecnie trochę inne miejsce w społeczeństwie, na przykład odsetek potomków Aszkenazyjczyków studiujących na wyższych uczelniach jest wyższy niż w przypadku Żydów sefardyjskich. Wśród obu grup funkcjonują wzajemne uprzedzenia i krzywdzące stereotypy, które często odnoszą się do kraju pochodzenia. To taki mały paradoks, że dopiero istnienie odrębnego państwa żydowskiego pozwoliło zauważyć jak wiele cech kulturowych nabyli Żydzi od narodów, których część kiedyś stanowili, a które zwykle uważały wyznawców judaizmu za obcych.

I tak na przykład, Żydzi o polskich korzeniach znani są ze swej nadgorliwości w podejmowaniu gości jedzeniem oraz z częstego narzekania. Żydzi rosyjscy przywieźli ze sobą zamiłowanie do literatury i teatrów oraz zwyczaj picia alkoholu na ulicach. Przywieźli również cyrylicę, która coraz częściej pojawia się na ulicach obok napisów hebrajskich, arabskich i angielskich. Różnice kulturowe nabyte poza Izraelem nadal są obecne pomimo tego, że większa część obecnych obywateli Izraela urodziła się już w Ziemi Świętej i wykształciła tzw. kulturę sabry, spajającą mieszkańców Izraela.  Dziś jeszcze jest zagadką, ile czasu upłynie zanim Sabrą poczują się również  Żydzi etiopscy, izraelscy chrześcijanie (w tym również Arabowie) czy Beduini, którzy z jednej strony nadal wznoszą na pustyni swoje namioty z wielbłądziej wełny, z drugiej ich styl życia coraz częściej zamienia się w pół-koczowniczy, lub ulega zupełnej stabilizacji. 

W stronę świeckiego społeczeństwa

Popularne myślenie, że wszyscy Żydzi w Izraelu wyglądają i żyją jak diaspora żydowska sprzed wojny albo że wszyscy muzułmanie w Maroku pięć razy dziennie wyciągają dywany i modlą się do Allaha jest prawdziwe, za wyjątkiem słowa “wszyscy”. Chociaż stosunki społeczne jak i spora część prawa cywilnego w obu państwach opiera się silnie na religii, prawie żydowskim i szariacie – prawie muzułmańskim, to same społeczeństwa odzwierciedlają szerokie spektra społecznej i religijnej zmiany. Odnosi się to nie tylko do sposobu ubierania się, który jest najbardziej widocznym tego przejawem, ale głównie do sposobu życia i wyznawanych wartości oraz szeregu nowych  zachowań społecznych. Fakt, że spora liczba kobiet marokańskich nie nosi hidżabu, studiuje a nawet pracuje, np.: jako obsługa hoteli, lotnisk, dworców autobusowych, świadczy o dokonującym się przewartościowaniu pewnych idei i zasad rządzących w społeczeństwie.

Obyczajowość powoli i stopniowo się liberalizuje, choć zajście w ciążę przed ślubem najczęściej wiąże się dla kobiety z wyrzuceniem z domu i z ostracyzmem społecznym. Stare berberskie tradycje zawierania małżeństw ciągle są aktualne wśród mieszkańców górskich wiosek, gdzie matka chłopca odwiedza rodzinę dziewczyny, która w zależności od swojej decyzji, podaje jej miętową herbatę z cukrem na znak zgody, lub niesłodzoną w przypadku odmowy. Przyszła panna młoda tka dywan, na którym za pomocą symboli wyraża swoje pragnienia i oczekiwania wobec małżeństwa i wspólnego życia, a to stanowi początek pierwszej rozmowy małżonków w dniu ślubu. Opowieści o tych zwyczajach stanowią fascynujący element sprzedaży berberskich dywanów  i wkrótce mogą pozostać tylko taką ciekawą opowieścią. Coraz więcej młodych Marokanek i Marokańczyków przekazuje swoje oczekiwania sympatiom poprzez chat i e-mail.

 Pustynni mieszkańcy Izraela – beduińscy koczownicy – mają równie barwne tradycje zawierania małżeństw. W beduińskich tradycjach przed oficjalną wizytą chłopaka w domu dziewczyny, kawaler sam próbuje “wyczuć grunt”, wykorzystując przypadkowe spotkanie przy źródłach i zawiązując supeł na gałązce krzewu. Jeśli dziewczyna godzi się na ślub, zawiązuje drugi, jeśli nie, rozwiązuje węzeł chłopca. Oczywiście Beduini to tylko nieznaczna część całego społeczeństwa Izraela i to w dodatku wyznająca islam. Chciałoby się powiedzieć, że Izrael to przede wszystkim żydowskie tradycje, ale oprócz rodzin ortodoksyjnych większość związków kształtuje się w znany nam “swobodny” sposób. Rosnąca liczba rozwodów potwierdza jednak, że i ten sposób, wbrew oczekiwaniom zwolenników emancypacji, nie daje gwarancji na szczęśliwe małżeństwo. Samo społeczeństwo młodych Izraelczyków coraz częściej buntuje się przeciw zasadom ściśle związanym z religią.

Dla nich bycie Żydem, to pojęcie nie tyle związane z samą religijnością ile z symbolem narodowości, zwyczaju, tradycji – czytanie Biblii, świeckie, szabatowe kolacje, święta, które już tracą swój religijny wymiar, posty, które już nie są przestrzegane. Z naszego punktu widzenia, nihil novi sub sole. Młode kobiety z niechęcią myślą o rytualnym przedmałżeńskim zanurzaniu się w mykwie, a rodzice chcą, aby obrzezania ich męskich potomków dokonywali raczej zawodowi lekarze chirurdzy niż tradycyjni rzezacy. Sami Żydzi ortodoksyjni nie cieszą się zbytnią sympatią świeckiej (co nie znaczy ateistycznej) części społeczeństwa, ponieważ nie dokładają się do utrzymania wojska – jednej z najważniejszych instytucji w państwie, ani w  nim nie służą. Ponadto, dla młodego człowieka, który chciałby wyrwać się z ortodoksyjnego getta, zespolenie się z resztą społeczeństwa i zachodnim stylem życia może okazać się ze względu na braki w wykształceniu oraz zerwane relacje rodzinne, równie trudne jak dla młodego Beduina. Pomimo wielu różnic wynikających z religii, prawa jak i kultury oba narody podzielają zamiłowanie do dwóch rzeczy – fajki wodnej i nielegalnego w obu krajach haszyszu.

Życie na obu krańcach Morza Śródziemnego toczy się pod tym samym słońcem i w podobnym rytmie. Przyjeżdżając tutaj ze zniewolonej pogonią za jutrem Europy ma się wrażenie, że życie tu niesamowicie zwalnia. Z drugiej strony dynamika ulicy, jej gwar i pozorny chaos oraz niewytłumaczalna pozytywna energia i ciepło ludzi którzy jeszcze nie nasiąknęli tym  wielkomiejskim 'wyobcowaniem’, tworzą bardzo wyrazisty obraz, który na długo pozostaje w pamięci. I może to kwestia intensywnego światła i wyrazistych kolorów, ale poczucie chwili w tych krajach wydaje się mieć zdecydowanie więcej barw niż w Europie.

Aleksandra Biernacka