Pascal wydał przed paru laty przewodnik Bliski Wschód: Syria, Jordania, Liban. Do Libanu i Syrii udało mi się go zabrać, a więc by mógł on całkowicie dopełnić swojego przewodnikowego żywota, pozostawała jeszcze tylko Jordania. Ta zresztą od dawna mnie kusiła. Prozachodnie królestwo regionu posiada ogrom turystycznych perełek dosłownie dla każdego. W Jordanii raj odnajdzie i amator archeologii, i zapalony nurek, i miłośnik wspinaczek.
Lotnisko w Ammanie, Queen Alia Airport, nosi imię jednej z żon poprzedniego króla, Husajna. Spogląda ona pogodnymi oczami na ludzi kłębiących się w sali odlotów. Zginęła w katastrofie lotniczej. Król Husajn żenił się aż cztery razy, choć nigdy nie miał więcej niż jednej żony w tym samym czasie. Porównując jego wybranki, stwierdzić można, iż upodobał sobie kobiety o urodzie zachodniej. Matka obecnego króla, Abdullaha II, jest Angielką. Może z tego, poza jego młodym wiekiem, wynika spora otwartość króla na Zachód i zarządzanie przez niego monarchią w sposób nowoczesny. Abdullah II jeździ na motorze, lata helikopterem, a jego śliczna żona, pojawiająca się na okładkach pism dla kobiet królowa Rania, prowadzi swój video-blog na YouTube.
A zatem stolica – Amman. Amman rozłożył się wygodnie na wzgórzach, a skoncentrował wokół sieci kilku rond. Jak w wielu innych bliskowschodnich miastach, kwestia nazewnictwa ulic jest tu pomysłem dość świeżym. Miejscowi w celu lokalizacji jakiegoś miejsca posługują się metodą opisową – to obok banku, meczetu, sklepu Ahmada z owocami, przy czwartym rondzie. Przejście z ulicy na ulicę może też się wiązać z koniecznością wdrapania się na niejedne schody, a już na pewno z lawirowaniem między pędzącymi samochodami. Mimo to warto po stolicy pospacerować i zobaczyć choć kilka miejsc, np. Meczet Husajna. Podobnie udać się można na wzgórze z pozostałościami meczetu Umajjadów. Koniecznie należy skierować swe kroki do ruin teatru, w którego nawach mieszczą się dwa małe muzea, interesujące dla każdego, kto pasjonuje się etnografią. Podczas mojego pobytu otwarte było niestety tylko jedno, ale i ono dawało możliwość obejrzenia strojów z różnych części Jordanii oraz Palestyny, a także tradycyjnych ozdób.
Kogo zmęczyło typowo bliskowschodnie, hałaśliwe Downtown Ammanu, powinien udać się na reprezentacyjny deptak Wakalat lub na Rainbow Street. Oba miejsca wyglądają jak promenady którejś z europejskich stolic, z licznymi ekskluzywnymi butikami, restauracjami i kawiarniami. Z tych ostatnich warto wymienić kultową Books@Cafe, ośrodek wolnej myśli w Jordanii, w którym nie tylko kupimy książkę i napijemy się kawy (lub czegoś mocniejszego), ale i dowiemy o wydarzeniach artystycznych, mających miejsce w stolicy czy obejrzymy jakiś odważniejszy film. To w tych miejsach gromadzi się w weekend jordańska młodzież.
Amman stanowi też świetną bazę wypadową dla kilku innych miejscowości, w których mieszczą się kolejne gratki dla turystów, a które niekoniecznie dysponują solidną bazą noclegową. Warto korzystać z miejscowych mini-busów, które odjeżdżają z kilku stacji autobusowych, rozsianych po całym mieście. Przejażdżka w jedną stronę nigdy nie kosztuje więcej niż 2 JD (jordański dinar, który w czasie naszego wyjazdu kosztował ok. 4,4 zł), a zdarza się zapłacić i 600 piastrów. Zrezygnowanie z taksówki na koszt takiego busa łączy się jednak z pewną nieprzewidywalnością podróży. Odjeżdżają one bowiem wtedy, kiedy zapełnią się pasażerami, a zatrzymują w miejscach przez nich wskazanych. To sprawia że nie wiadomo kiedy się odjedzie, ani za ile dojedzie, daje za to możliwość poczucia miejscowego klimatu oraz przekonania się na własne oczy o trudach pracy bliskowschodniego kierowcy. Nie tylko obserwuje on bacznie pobocze drogi, by zabrać z niego kolejnych podróżnych, ale i mimo grającego głośno radia musi usłyszeć każde pukanie w szybkę, oznajmiające, że jakaś kobieta chce właśnie opuścić busik (skromnej muzułmance niekoniecznie wypada krzyczeć do obcego faceta, żeby się zatrzymał).
Wyprawa do Dżarasz (Jerash) usatysfakcjonuje w pełni amatorów zdjęć w rodzaju ja i kolumna. Po całym terenie rozsiane są zachwycające swym kunsztem pozostałości dawnego rzymskiego miasta: świątynie kolejnych wyznań (te poświęcone Artemidzie czy Zeusowi, ale i meczet czy kolejne kościoły), nimfeum, a także hipodrom, na którym i dziś urządzane są ku uciesze odwiedzających wyścigi rydwanów. Można tu swobodnie spędzić kilka godzin.
Podobnie z Ammanu wybrać się można na zwiedzanie zamków rozsianych we wschodnej, pustynnej części kraju: Harraneh, Qusayr Amra, Qasr al-Hallabat, Qasr al-Azraq oraz Hammam al-Sarah. Tu zdanym się jest na wypożyczenie własnego samochodu lub wykupienie wycieczki, jako że transport publiczny nie pokrywa tej trasy. Właściwie określenie ułożonych w pętlę budowli jako pustynne zamki jest sporym uproszczeniem – na trasie znajdują się bowiem choćby i ruiny dawnej łaźni (Hammam al-Sarah). Myli się też ten, kto spodziewałby się zastać tu jedynie stosy beżowych cegieł – budowle nie tylko pysznią się niesamowitymi detalami architektonicznymi, ale i mozaikami czy freskami! W jednej z nich (Qasr al-Azraq) przesiadywał w swoim pokoju sławny Lawrence z Arabii który pomagał Arabom podczas potyczek z Turcją Osmańską. Nie tylko planował tu strategię ataku, ale i pił herbatę, godzinami gawędził z przyjaciółmi i podziwiał okolice, o czym świadczą pozostawione przez niego zapiski. Dawniej do zamków wysyłano też książęta z dynastii panujących, by wychowani w przepychu i miejskich wygodach, nie zapomnieli o pustynnym rodowodzie swojego klanu.
Z Ammanu wyskoczyć się da także na jeden dzień do Madaby. Trochę tu turystycznie, trochę też jakby bardziej chrześcijańsko w atmosferze. W jednym z miejscowych kościołów mozaika na ścianie upamiętnia wizytę Jana Pawła II. Spaceruje tu też więcej pań z odkrytymi włosami. Miasteczko słynie przede wszystkim z mozaik rozsianych w kilku różnych punktach miasta, z czego najsławniejszą jest mapa Bliskiego Wschodu, znajdująca się na posadzce Kościoła św. Jerzego. Ponoć zaskakuje swoją akuratnością i dzisiejszych kartografów, a powstała w VI wieku. Część miejsc przedstawionych zostało przy pomocy symboli, wiele z nich artysta podpisał. Nie wiadomo do końca, czemu miało jego dzieło służyć. Podejrzewa się, że jego celem było ułatwienie pielgrzymom zlokalizowania wszystkich świętych miejsc, które chcieli odwiedzić podczas swojej wędrówki. Jeśli ktoś już pokluczy wystarczająco długo uroczymi uliczkami Madaby, by ruszyć dalej, powinien udać się na pobliską Górę Nebo. To z niej Mojżesz ujrzeć miał Ziemię Obiecaną, do której nigdy nie wszedł, tu też znajduje się jedno z wielu rzekomych miejsc jego pochówku. Stając na szczycie (nie, nie trzeba się wspinać, prowadzi tu łagodna droga), podziwiać można rozciągający się wokół, zapierający dech w piersiach widok. Tabliczka informacyjna ułatwia zlokalizowanie zarysów Jerozolimy, Jerycha czy Nablusu. To miejsce otoczone nimbem świętości także i dla muzułmanów, którzy również uważają Mojżesza (Musę) za proroka. Na pobliskim drzewku można zawiązać chusteczkę, która zapewni błogosławieństwo. Na pewno w każdym razie nie zaszkodzi.
Po dostarczeniu przeżyć dla ducha, warto poświęcić dzień i dla ciała.
Amman Beach nie znajduje się wcale w Ammanie i co więcej, wcale nie tak prosto się do niej dostać ze stolicy (preferowana opcja: busik+taksówka). Jest także dość droga – wstęp to koszt 15 JD, ale… Ta plaża nie jest plażą zwyczajną. Położona jest bowiem nad Morzem Martwym. Wejście do wody, której zasolenie zabija wszystko prócz bakterii, rzeczywiście stanowi nie lada przeżycie. Unoszenie się na jej powierzchni jest zabawne, choć nie należy do najprzyjemniejszych – przypominają się wszystkie zadrapania, które zdarzyło się zaliczyć w przeciągu ostatnich kilku dni. To posypywanie ran solą w sensie dosłownym. Stąd też choć po wejściu na Amman Beach kompleks kilku basenów może wydawać się niedorzecznym marnotrastwem w obliczu bliskości morza i to w dodatku tak nietypowego, większość ludzi po krótkiej zabawie w soli resztę dnia spędza właśnie w basenie. Poza wygrzaniem i rozruszaniem kości oraz uzyskaniem boskiej opalenizny, ciału można tu za dodatkową opłatą sprawić jeszcze jeden luksus czyli wysmarować się błotem, wyciąganym z Morza Martwego. Kosmetyki z Morza Martwego są znane i w Polsce, ale taka świeża porcja błota ze właściwego mu źródła działa wprost rewelacyjnie. Czarna maź zasycha w słońcu na skórze, by po jej zmyciu odsłonić nową, ultragładką wersję naskórka. Efekt utrzymuje się kilka dni!
Po powyższych atrakcjach dostępnych prosto z Ammanu, polecam przeprowadzkę. Warto udać się do małej wioski Dana, gdzie mieszka aktualnie 40 osób, a która stała się przyczółkiem dla turystów ze względu na swoje niesamowite położenie. Rezerwat Dana dysponuje całą gamą szlaków dla bardziej i mniej ambitnych (leniwych), w tym takimi, które pokonywać należy z przewodnikiem. Ale i zwykły spacer do Wadi Dana (doliny), jest niezwykle urokliwy. Warto spędzić w wiosce choć jeden dzień, by uspokoić skołatane nerwy, pozbyć się z organizmu wszelkiego stresu i pooddychać świeżym powietrzem. Życie toczy się tu powoli, dzieciaki bawią się głównie patykami, a źródłem największego hałasu są… osiołki, których porykiwania odbijają się echem o skaliste ustępy. To właśnie ten harmider był prócz wszędobylskich komarów podawany przez naszego gospodarza jako główny argument na to, żebyśmy odstąpili od opcji spania na dachu. Warto bowiem wiedzieć, że w wielu hotelach w całej Jordanii istnieje możliwość spania na dachu, co może być bardzo przyjemnym przeżyciem, pozwala też bardzo obniżyć koszty noclegu. By być z tego rozwiązania zadowolonym trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w mieście donośny hałas klaksonów trwa przez całą dobę oraz że nie będzie się mieć możliwości skorzystania z klimatyzacji/wiatraka po dniu pełnym zwiedzania. Do Dany z Ammanu należy się przetransportować wpierw busikiem do Tafili, potem kolejnym do Qadisijji, z którego kierowca wyrzuci turystów na rozdrożu, prowadzącym do samej Dany. My nie zdążyliśmy na siebie włożyć plecaków, gdy podwózkę do samej wioski zaproponowało nam dwóch nobliwych panów.
Z Dany udać się można do Ma’an, a stamtąd do Wadi Musa. Miejscowość ta przylega do sławnej Petry i stanowi bazę noclegową dla zwiedzających ją turystów. Noclegową dlatego, iż do Petry kupić można bilet jedno, dwu lub trzydniowy (w każdej kombinacji pieruńsko drogi). Osobiście uważam, iż opcja dwudniowa jest najbardziej ekonomiczna. Petra to bowiem nie tylko osławiony Skarbiec, którego zdjęcie pojawia się na okładkach większości publikacji poświęconych Jordanii, ale cały kompleks miejski, wzniesiony przez Nabatejczyków w okresie III w.p.n.e-I w.n.e. Znalazły się tu zatem świątynie, pałace, teatr czy grobowce, których styl architektoniczny ulegał przekształceniom w zależności od rodowodu rządzących. Nabatejczycy doszli do wysokiego poziomu cywilizacyjnego, potrafili nawet stworzyć system wodociągów. Nie tylko wykuwali budowle w skałach, ale także pokrywali je zdobieniami. Dekoracje wspomnianego już Skarbca przetrwały do dziś, choć Beduini wiedzeni legendą o ukrytym w jego wnętrzu skarbie, strzelali w jego ściany, czego śladów nie trudno się dopatrzeć. W drodze do Skarbca wisi tabliczka o płaskorzeźbie przedstawiającej karawanę – należy przyjrzeć się ścianie po jej prawej stronie, najlepiej stając w lekkim odstępie, by ujrzeć nogi postaci oraz wielbłądzie kopyta i brzuch, wyryte w skale przez artystę sprzed wieków. Będąc w Petrze warto też w miarę możliwości zapuścić się w trudniej dostępne rejony na pobliskich wzgórzach, gdzie mieszczą się kolejne zabytki.
Osobiście odradzam High Place of Sacrifice wszystkim, którzy po wspięciu się na 300 schodków chcieliby ujrzeć coś przypominającego świątynię. Choć widok ze szczytu jest piękny, pozostałe tu fundamenty wymagają jednak sporej pracy wyobraźni, by móc poczuć aurę miejsca, gdzie składano dawniej ofiary (do końca nie jest pewne czy także z ludzi…). Bezapelacyjnie dobrym pomysłem jest za to obranie drogi do Klasztoru (Deir, Monastyr), do którego wiedzie 800 schodków, a który bardzo przypomina sam Skarbiec – jest tylko mniej zdobiony, za to ogromny. Naprzeciwko usadowiła się całkiem miła przystań dla zmęczonych wędrowców, gdzie poraczyć się można prawdziwą lemoniadą, w niczym nie przypominającą wody z odrobiną cytryny, określanej w Polsce tym samym szumnym mianem. A więc by nie musieć biegać między zabytkami (w tym pomóc mogą także wynajmowane przez Beduinów osiołki) i móc udać się do któregoś z dalszych zabytków oraz trochę ochłonąć z nadmiaru wrażeń i lepiej przyswoić oglądane widoki, warto na Petrę poświęcić dwa dni. Planowana jest jeszcze większa podwyżka cen biletów, za którą iść mają poważne zmiany w organizacji zwiedzania. Opracowana ma zostać inna droga wyjścia (obecnie należy po prostu cofać się niemały kawałek do wejścia), a turysta ma od razu wybierać, na jaką trasę zwiedzania chce się wybrać. O przebiegu tejże mają informować nowe tabliczki. O ile jednak tak czy siak portfel na pewno zajęczy przy kasie Petry, o tyle trzeba uczciwie przyznać, iż miejsce to jest unikatowe na skalę światową i ma swoje prawa.
Z Wadi Musa wybraliśmy się na pustynię Wadi Rum. Krajobraz Wadi Rum to czerwonawy piach, niesamowite formy skalne oraz kępki zieleni. Choć głęboko pod powierzchnią, woda tutaj jest, Wadi Rum nie przypomina zatem stereotypowej pustyni w rodzaju Sahary. Tu także należy zdać się na wyprawę zorganizowaną, gdyż wyprawianie się samemu nie jest najrozsądniejszym posunięciem. Tereny te obsadzili żyjący tu Beduini, trzy duże klany dogadały się i zorganizowały zaplecze turystyczne. Na Wadi Rum wybrać się można wielbłądem czy jeepem, z nocowaniem lub bez. Opcja z nocowaniem jest niezwykle atrakcyjna, gdyż poza możliwością obejrzenia nabatejskiego grafitti na skałach oraz miejsca, gdzie bywał wspomniany już Lawrence z Arabii, nie ma to jak obudzić się w trakcie nocy i ujrzeć nad sobą księżyc, gwiazdy, a wokół piach i skały. Chyba że (zwłaszcza w zimniejsze noce) ktoś zostałby jednak w przygotowanych dla zwiedzających namiotach z koziej, szorstkiej, ciemnej wełny. W Wadi Rum jest się w gościnie u Beduinów, jest to zatem szansa na zjedzenie czegoś miejscowego. Ogółem kuchnia jordańska przypomina bardzo tę, którą posilić się możemy u sąsiadów – a więc palestyńską, libańską czy syryjską, a te cieszą się wśród kuchni arabskiej ogólną atencją i uznaniem. Poza humusem, tabulą, fattuszem czy pastami z bakłażana, możemy się zetknąć też z mansafem. Mansaf to, upraszczając, talerz baraniny w sosie jogurtowym, podanej na ryżu, posypanej orzeszkami.
W Akabie, do której udaliśmy się z Wadi Rum, jak to w wielu innych miastach portowych, restauracje kuszą daniem z ryby zwanym sajjadija. Ponoć należy jednak uważać, gdyż w rzeczywistości tylko kilka restauracji serwuje miejscową świeżą rybę, reszta to import z wybrzeży np. Jemenu. Akaba to samo południe Jordanii, 10 km na południe i mamy Arabię Saudyjską, rzut oka na drugą stronę brzegu, a tu izraelski Ejlat. Z Arabii przyjeżdżają tu na weekendy Saudyjczycy – wysiadają dumnie z luksusowych aut, by odpocząć w bardziej liberalnym, tańszym kraju (Akaba to ponadto strefa bezcłowa). Z Izraela też przyjeżdżają tu turyści. Od podpisania umowy z Izraelem w 1994 roku i otwarciem przejścia granicznego właśnie w Akabie, Izraelczycy zwiedzają swobodnie Jordanię. Mimo tego, iż na skutek wydarzeń historycznych większość Jordańczyków to z pochodzenia Palestyńczycy, nikt nie wydaje się mieć z tym większego problemu.
Akaba to przyjemny, wakacyjny kurort nad Morzem Czerwonym, słynącym z raf koralowych. Jako że nie umiem pływać, wydawało mi się, że bajecznie kolorowe ryby będzie mi dane obejrzeć tylko z pokładu łodzi o szklanym dnie oraz zza szyby akwarium przy lokalnym instytucie marynistycznym. Nic bardziej mylnego. Siedząc sobie w ciepłej wodzie, zostaliśmy zagarnięci przez instruktora snorkelingu, któremu nudziło się z braku turystów i który chciał koniecznie, żebyśmy mogli w pełni cieszyć się pobytem w Akabie. Próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że oferowane przez niego gratis maski na nic się nie zdają, jeśli nie umie się pływać, zapewnił nas jednak, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Okazało się bowiem, że wbrew naszym oczekiwaniom, by zobaczyć kolorowe ryby i rafy, wystarczy odejść na kilkanaście kroków od brzegu i … włożyć głowę pod wodę. Nie trzeba wcale daleko wypływać, by zobaczyć zupełnie inny świat, o którego istnieniu nie sposób byłoby się dowiedzieć, spoglądając tylko na powierzchnię wody. Gdy podnieść jakiś kamień z dna, wypełzają spod niego delikatne rozgwiazdy, widać także liczne jeżowce.
Warto też, już nie w celach kąpielowych, udać się na publiczną plażę nie w South Beach, ale i w samej Akabie. Wprawdzie nie wolno tu rozebrać się do bikini, ale wieczorem warto poobserwować życie codzienne miasta. Całe rodziny, gdy temperatura już trochę opadnie, wychodzą wieczorem na plażę, taszcząc ze sobą mały obóz: materace, fajki wodne, jedzenie, termosy. Publiczne plaże w Akabie są zaskakująco czyste, oświetlone, wyposażone w ławki i parasole oraz kamienne grille. To zupełnie inna kultura plażowania niż w Polsce, gdzie wraz z zajściem słońca i wyciągnięciem ostatniego piwa z lodowatego Bałtyku, wszyscy przenoszą się do miasta, bo przecież już i tak się nie opalą.
Akaba dysponuje także ciekawym fortem udostępnionym dla zwiedzajacych, muzeum oraz ruinami dawnego miasta Alia czy najstarszego na świecie budynku, który od momentu swego powstania od razu przeznaczony został na kościół. Nad Akabą powiewa zaś ogromna flaga, która została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako flaga umieszczona na najwyższym na świecie maszcie bez podpory (130 m). Trochę niżej znajduje się flaga narodowa trzepocząca na wietrze w Ammanie.
I tak z Akaby powrócić można do Ammanu w jakieś 4 godziny (ponad 360 km), korzystając z wygodnych, klimatyzowanych busów firmy Jett lub Trust (7,5 JD). Autostrada Desert Highway prostą drogą przecina kraj wzdłuż, umożliwiając szybki transport. Poza wygodnym podróżowaniem między kolejnymi punktami turystycznymi kraju, zwiedzanie Jordanii posiada także inne duże plusy.
Przede wszystkim naprawdę można się tu czuć bezpiecznie. Ryzyko kradzieży jest niewielkie, a już na pewno mniejsze niż w Polsce. Gdy któregoś razu jadący z nami taksówką mężczyzna zabierał swoją torbę z bagażnika, rzuciłam pół-żartem, że może warto byłoby się odwrócić, czy nie zabiera i naszych plecaków. Kierowca taksówki musiał zrozumieć z kontekstu naszą rozmowę, bo wesoły rzucił do nas: nie martwcie się, nie kradnie waszych rzeczy – jesteście w Jordanii! Na pewno poczucie bezpieczeństwa łączy się z największa zaletą Jordanii, tj. jej niesamowitymi mieszkańcami. Że ludzie na Bliskim Wschodzie są gościnni, nikt nie musiał mi mówić. Natomiast to, z czym spotkaliśmy się w Jordanii przeszło i moje najśmielsze oczekiwania.
Otwartość i gościnność połączona była z minimalną dawką nagabywania. Jeśli ktoś (a zdarzało się to bardzo często) wołał do nas Welcome to Jordan! wcale nie namawiał nas w kolejnym zdaniu do wejścia do jego sklepu. Wystarczyło, że na chwilę przystanęliśmy z mapą, by zaraz znalazł się ktoś, kto w mig wiedział, gdzie pewnie chcemy iść i wskazywał nam drogę lub nas odprowadzał. Do tego prawie wszyscy, w każdym wieku i miejscu, mówili bardzo dobrze po angielsku. Kilka razy zostaliśmy podwiezieni za darmo, bez najmniejszej próby łapania stopa. Staliśmy się miejscową atrakcją podczas przystanku w Tafili, która nie ma zbytnio czym przyciągnąć turystów, a także dla większości mijanych dzieci, które śmiały się do nas i machały. Gdy szliśmy poboczem drogi w Akabie, jadący z przeciwnej strony mężczyzna zatrzymał samochód, włączył awaryjne światła i dopytywał, czy na pewno wiemy, gdzie idziemy i czy niczego nie potrzebujemy. Także gdy siedzieliśmy sobie na plaży i rozmawialiśmy, podszedł do nas pan, który z pięknym brytyjskim akcentem wypytywał nas, czy na pewno podoba nam się wystarczająco bardzo w Akabie. Zapewnił nas też, że gdybyśmy potrzebowali czegokolwiek, to siedzi w takim to a takim miejscu. Także sklepikarz w Wadi Musa do kupowanej wody dodawał nam a to figi, a to kazał wziąć sobie jakichś cukierków. W pewnym momencie zaczęliśmy się śmiać, że czujemy się trochę jak w jakimś zupełnie odrealnionym świecie, gigantycznej makiecie przygotowanej tylko po to, by turysta dobrze wspominał swój pobyt w Haszymidzkim Królestwie Jordanii.
Petra jest piękna, a Dana malownicza, ale to przede wszystkim dzięki Jordańczykom warto tam pojechać. Tym bardziej że każda pozostawiona tu przez nas złotówka pozwala temu krajowi i jego mieszkańcom dalej się rozwijać, w czym naprawdę warto im pomóc.
Marta Minakowska